Czolem, witajcie! Swieta mialam radosne, spokojne, wesole, zdrowe, milo spedzone, pogodne, wiosenne, a nawet letnie, chociaz jesienne..., wszystko zgodnie z zyczeniami, za ktore serdecznie dziekuje. A teraz turlam sie jako ta pisanka i obiecuje sobie, ze nigdy wiecej nie bede tyle zarla. Tez tak macie? Ech, te wszystkie pokusy razem wziete - czekoladki, czekoladowe jajka i zajace, sernik, babka, makowiec, wafelki... W tym temacie Emcia napisala: „Moze byc Godiva, czek, Kangurzyco moja prawie ulubiona marka, hihi, bo my tu maMY lepsze, lokalne....” No masz! Wiadomo – hamerykanskie! I jeszcze: „W Wielkanoc obowiazuje koczeladkowy patriotyzm!” Taaa, Emcia, juz widze jak wyrzucasz te prawie ulubione czekoladki przez okno prosto na grzadki. BUM! A kto powiedzial, ze nie mialam polskich? No oczywizda, ze kupilam ptasie mleczko u Libanczyka. Sciana, w tym miejscu uroczyscie Ci obiecuje, ze w nastepnym roku podesle Ci polska koczelade w belgijskiej lodowce ze steropianu, co bys mogla napisac: „A ja dostalam w tym roku koczelade z Kraju Raju, znaczy sie od Kangurzycy, od Libanczyka, z Australii, w belgijskiej lodowce ze steropianu. Niech zyje Kangurzyca! AVE!”
Z innych radosnych, podtrzymujacych na duchu wiadomosci taka, ze nie sprzatnelam pod lodowka. Trudno, nie wyrobilam sie. Ze swieconka tradycyjnie pojechal Stary z dziecmi. Tradycyjnie zabral rowniez koszyk dawnej sasiadki. Niestety, wrocil nie za bardzo uduchowiony:
- Czy ty wiesz, ile zlych duchow czyha na zwyklego czlowieka, a ile na ksiedza?
- No nie... A niby skad mam to wiedziec?
- Ha, widzisz! Ja tez dobrze nie wiem, ale z tego, co uslyszalem, to na nas jakies 5 – 6, a na ksiedza – tysiace! Sa nawet takie, co dopadaja i sciagaja majtki w parku. (No nie, to juz sobie wymyslil w zwiazku z ksiedzem Wieslawem, ktory powrocil do nas jeszcze przed Bozym Narodzeniem.)
W Niedziele Wielkanocna zupelnie nietradycyjnie nie pojechalismy do ‘polskiego’ kosciola, tylko do pobliskiego, ‘australijskiego’, przy dawnej szkole naszych dzieci. Bo Starego jakis zly duch opetal, juz pare miesiecy temu, co odciaga go od ojczystego. I teraz jest tak w niedziele, ze ja w poludnie czasami jade do ‘polskiego’, a Stary z dziecmi idzie na 18.00 do ‘australijskiego’. (Swieconka – sytuacja przymusowa, ale jak tak dalej pojdzie, to z koszykami bedzie jezdzic dawna sasiadka.) Ale w swieta roczne jakos glupio bylo sie rozstawac, to ustapilam. No bo co – zabic? I powiem Wam, ze wszystko bylo jak trzeba: swiatecznie i uroczyscie, radosnie i wesolo. A w Wielki Piatek to chyba najlepsze, co mam w duszy, mi sie poruszylo, bo tak pieknie bylo. Wracajac do niedzieli. (Dygresja. Znacie powiedzenie: myslal indyk o niedzieli, a w sobote leb mu scieli? No. Ola od dziecinstwa szczerze go nienawidzi. Jak zaczynalam, zawsze wolala: „Mamaaa, przestan, to okropne!” Tak, na takich rymowankach sie wychowalam, a teraz sie oburzam, ze prawie 15-letnie dziecko kroi mozg owcy na lekcji. Jejuuu, ta owca przesladowala mnie ze dwa dni. Stary: „Nie przesadzaj. Ja w jego wieku kastrowalem juz ryby”. Ja tam sie nie znam, ale chyba „patroszylem”, nie? Koniec dygresji.) Po kosciele tradycyjne biesiadowanie ze znajomymi. Tragedyja, naprawde, bo przeciez bylismy po obfitym sniadaniu. (Slowo harcerki, ze w nastepnym tygodniu, po urodzinach Piotrka, przycinam slodycze.) Wieczorem kawa, wino i pokusy, no i przeleciala niedziela. W Lany Poniedzialek wycieczka za miasto, co staje sie juz tradycja, o ile pogoda dopisze. A w tym roku byla cudna – slonce, niebo bez chmur i 24-26 st. Kierunek: Mornington Peninsula, a tam latarnia morska na Cape Schanck i pobliska surfowa Rye Ocean Beach. (Tu teremi wyobraz sobie Kangurzyce surfujaca. A co! Grejs, do Twojej wiadomosci: na szkoleniu przeciwpozarowym rzadzilam gasnica.) Wycieczka od poczatku zapowiadala sie wspaniale, bo Stary zgubil droge po mniej wiecej 40 minutach od startu. Bo bylo rondo, na ktorym tak zahamowal, ze ksiazka z mapami spadla mi z kolan. Jak ja wyciagnelam i otworzylam, gdzie trzeba, to Stary zdazyl juz skrecic w prawo, zupelnie nie wiadomo dlaczego. Jedziemy, zadnych znakow, kierowca wycieczki z lekka poddenerwowany:
- Kurcze, zadnych znakow! Ale po co! Przeciez miejscowi wiedza, jak jechac. O! Cos jest! Nie, to pole golfowe... Droga C782? Kurcze, a skad mysMY tu przyjechali?! (ja: Z domu?) To mysMY cofneli sie? Cos tak czulem, ze zle jedziemy, za duzo bylo tych skretow na prawo, trzeba wracac na tamto rondo...
A stamtad juz myk! prosto na C777 i na Cape Schanck. Jeszcze prawie u celu przejechal zjazd („Stary, drugi raz dzisiaj!”, „To sie nie liczy. To bylo posuniecie strategiczne.” ???), wykonal piruet na drodze i w koncu dotarlismy na miejsce. Bylismy juz tam kiedys. Piekne, uspokajajace widoki. W drodze na cypelek dojrzelismy w chaszczach malarza, ktory staral sie przeniesc jeden z nich na plotno. Latarnia z drugiej polowy XIX wieku, zbudowana z wapienia i piaskowca, jedna z najstarszych w Wiktorii. Swiatlo dzisiaj uruchamiane jest elektrycznie, ale mechanizm zegarowy pozostal oryginalny. Reszta na zdjeciach: