Ostatnio czuł się paskudnie, jak obrabowany, zdradzony, istny cioł i nieokrzesaniec, którego teleportowano z buszu prosto na światła rozpędzonej ulicy. Stał na niej sam, głupi i opuszczony, zagubiony pośród mętliku skrzyżowań, zaułków i wieżowców gwarnej metropolii, ogłuszony klaksonami, z włócznią w pozłotku, w plugawej sukni z walkmanem na Irokezie.
Osobiście nie znosił mieć się z pyszna, robić za wała na lipnej gwarancji, być branym za światowca z kurnej chaty: zżerała go zazdrość. Miał dosyć upokorzeń, za cholerę nie chciał być ubogim krewnym, stanowczo miał niewiele ochoty na odstawianie muskularnego chojraka, bo wiedział, że jest słabeuszem i nie wzdychał do tupania, wrzeszczenia, pouczania, jak się powinien miewać.
Ale dzisiaj wstał wypoczęty i od razu gotowy do podjęcia kieratowej pracy. Żwawym truchtem podążył w stronę umiłowanej wygódki. Nie trapiły go daremne rozważania. W życzliwej scenerii secesyjnych rur, nucąc ogryzki przebojów, doprowadził się do formy, zmył nocne zacieki i ogolił chytrą mordkę śledziennika. Nienawykły do żmudnej schludności, unicestwił natarczywy kudełek tkwiący nad miejscem przewidzianym na czoło.
Konwaliowo rozpachniony, ubrany w czyściutką włosiennicę, udał się do kuchni. Spóźnionym duszkiem wychłeptał ciecz o niekawowym smaku, schował do teczki drugie śniadanko i zbiegł ze swojego terrarium na przystanek.
Tam przestępował z koła na koło i warczał na niego podstawiony pojazd. Punktualnie i bezszelestnie zawiózł go pod bramę Zakładu.
Przed wejściem na teren powitała go cierpka oferma nosząca ksywę szef. Na murze widniała tablica ogłoszeń. Jej słowa ostrzegały:
„z powodu braku nafty, a także ze względu na turbulencję narastających problemów, tarapatów oraz pozostałych rozrywek, publiczne strzępienie ozora na temat indywidualnych trosk jest surowo wzbronione i wstrzymane do kolejnego odwołania.”
Przeczytał, że jeżeli już jakaś awanturnicza pierdoła nie może za siebie, nie umie powstrzymać się od głośnego wyrażania myśli, ma moralne wapory i ciśnie ją, by się z nimi podzielić, to siła wyższa, niech sobie warcholi do woli, lecz tylko i wyłącznie po godzinach wydajnej pracy, w miejscach rzadko uczęszczanych, zadaszonych i wyznaczonych przez Wysoką Komisję. Na koniec tablica poinformowała go, że manifestacyjne obnoszenie się z frustracją jest nawykiem szkodliwym.
Po zapoznaniu się z odezwą, stał w umysłowym rozkroku. Nie wiedział, co robić, jak się zachować. Zapomniał przystroić twarz we właściwy i pożądany grymas powagi. Zamiast niego wypełzła mu na oblicze mimowolna, lecz ostentacyjna radość, co zmusiło go do korekty wyglądu. Szef jednak udał, że nie dostrzegł nagannej miny i na stronie, dyskretnie, zachodził w głowę.
Po okazaniu dowodu tożsamości, przeszedł przez wąską dziurę na drzwi do Zakładu. Szef zaprowadził go do hali z taśmociągiem na akord, skąd wypływa strumień haftek do balowych sukien.
Gdy stwierdził, że po latach bijatyki z losem, przyjdzie mu dorobić się uznania i być może dadzą mu pozażywać odrobiny szczęścia, roznosi go nagła i nieprzerwana duma. Wydaje mu się, że chwycił Pana Boga za nogi, a haftki są jego skarbem, znalezioną, obrzmiałą skrzynką wymoszczoną perspektywami, alternatywami, złotem i bezlikiem wspaniałości.
Poczuł, jak życie puszcza do niego zajączki i przestaje go nękać podpuchami. Obiecująca myśl o skarbie stepuje mu po głowie, toteż bez ceregieli rozpoczyna ksiuty z fantazją.
Na wstępie postanowił, że choćby się waliło i paliło, nie będzie sobie kutwić na marzeniach i nie da się wpędzić w smutek. Solennie przyrzekł sobie, że od tej pory będą w nim istnieć bez ograniczeń powodujących wzdęcia, przy otwartej kurtynie, na pełen regulator.
Zobaczył namiętne stado wystrzałowych kobiet, zwiewną płeć z biustami sprężynującymi od silikonowych możliwości. Na myśl o tym, że wkrótce będą mu leżeć u wyniosłych stóp, z obleśnych ust na transmisyjny pas pociekła mu oskoma, a po plecach zatupały ciarki. Poczuł w sobie moc, a na twarzy pojawiła mu się optymistyczna zgorzel.
Poszedł za ciosem i rzucił się w stronę upojnych wizji. Wyobraził sobie, że zamiast być tu i teraz, w świecie wybrakowanych dążeń, jest tam, gdzie nigdy nie był nadaremnie.
Rozpędzona rzewność fabrykowała przed nim dalsze profity. Wyobraził sobie, że niebawem ujrzy się w jeszcze ciekawszych otoczeniach i wkrótce zacznie lśnić od niespotykanego szacunku.
Nieoczekiwanie, jak spod ziemi, na jego zwiędłe oblicze wyborykał się dawno nie używany i od nowa rozjarzony uśmiech człowieka, który wprawdzie wie, co to obciach i plucha w głowie, ale że nie pozwolił się zabiadolić i zredukować do mało ważnego bycia w niebycie, może teraz, ze skarbem na dłoni, zamiast z ręką pod kościołem, być zadowolonym do ostatniej kropli krwi.
Oto nareszcie, jako finansowy ozdrowieniec, łaskawca gotowy do otrzymywania rzęsistych splendorów, stanie w rzędzie ludzi, którym się powiodło, odkuje się za wszystkich, ofiaruje im wdowi grosz swojego majątku, będzie ich spróchniałą deską ratunku, zmieni im poharatany i ziewający byt w tarantelę karnawałowych podskoków.
Już widział się obryzganym pokłonami i czapkowaniami, upaćkanym nagrodami i owacjami na stojąco; już dostrzegał siebie na wszelkich możebnych i niemożebnych piedestałach, i patrzył, jak się na nich rozpościera, wierci i nadyma, i zobaczył, że wataha domokrążnych poetów zmawia się, by ułożyć o nim szaszłykową piosenkę do wycia przy grillu, a on odbiera należne ordery, aplauzy i dostojeństwa, już zezowatym okiem imaginacji dostrzegał, że jest uhonorowany estymą i został wydystyngowany na człowieka millenium; już niemal tak było, gdy przyturlała się do niego nad wyraz upierdliwa myśl, że czego by nie dokonał, i tak nie doigra się uznania u miłości swojego życia, potulny więc i rozgoryczony, schodzi z obłoków.
Do cna wyczerpany swoimi wizjami, zdezorientowany i przerażony, postanawia rzucić dotychczasowe sposoby na przetrwanie, spakować manatki i wypiąć się na sterczenie przy taśmie, wyjechać w nieznane, gdzie można być sobą, a na upartego, gdzie można być nikim. Nie mówiąc za dużo, wkłada do kufra swoje zgrywne miny, łzy i cierpienia, nostalgie i rekwizyty, dekoracje i przyklejane wąsy. Zrównoważonym krokiem opuszcza rodzinny rezerwat, udaje się w stronę dworca, by najbliższym osobowym z przesiadką pojechać do diabła.