Cegiełka

Tutaj publikujcie swoje opowiadania, scenariusze, felietony, rysunki itp

Cegiełka

Postprzez karl.luna N, 24.01.2010 23:24

Cegiełkę poznałem przed kilkoma laty w małym miasteczku na południu zielonej Wyspy. Oczywiście, że Cegiełka miał imię i nazwisko, i właśnie za pomocą tego pierwszego zwracała się do niego większość znajomych. W zasadzie to nikt nie mówił do Grzesia, tak miał naprawdę na imię bohater tej opowieści, Cegiełka. Po prostu on nie za bardzo przepadał za przywiezioną ze starego kraju ksywką. Cóż, okoliczności w jakich zyskał takie, a nie inne przezwisko, zdecydowanie mogłyby świadczyć przeciwko niemu. Bo Grzesiu to do rany przyłóż chłopak. Cichy, spokojny, uczynny, a i w kuchni potrafił upichcić co nieco na zakąskę, co ważne, bo lubił golnąć sobie a przy okazji zagryźć. I to wcale nie raz na jakiś czas a codziennie. - Bo ja pijak jestem - mówił o sobie. Bez samochwalstwa, raczej z zażenowaniem. – Muszę. Po prostu muszę łyknąć sobie. No i łykał. Codziennie oł sewen jak mawiał na butelczynę o pojemności 0.7 litra. Na dwóch to tyle co w sam raz. W weekend pozwalał sobie na więcej, bo przecież w niedzielę się nie pracuje. Bo Grzesiu pracownikiem był pilnym i solidnym, szanowanym możnaby powiedzieć i lubianym. Bo uczynny i pracowity. I na nadliczbowe chętnie zostawał. Grzesiu o pracę dbał i szanował ją, choć na swój sposób, bowiem w czasie swojej trzyletniej kariery na wyspie przepił więcej kontraktów niż było fabryk w mieścince, w której mieszkał. Procedura przepijania kontraktów była nadzwyczaj prosta. Do fabryk Grześ trafiał zazwyczaj za pośrednictwem agencji pracy. I pracował jak oszalały. Starał się, wykazywał w czym wcale nie przeszkadzała mu minimalna znajomość języka. Po jakimś czasie udawało mu się zatrudnić bezpośrednio w fabryce, dzięki czemu zyskiwał finansowo. Już ten postęp był powodem do poświętowania, po którym zdarzało mu się zachorować i nie pójść do pracy. Sam się przed sobą tłumaczył wówczas, że niedobrze jest by szefowie widzieli go trzęsącego się i nie wpełni sprawnego. Bo Grzesiu jak już pił, to pił dozgonnie. A potem poprawiał. Kiedy już wracał do pracy starał się dwukrotnie, a nawet trzykrotnie. Zasuwał że aż miło, by wymazać z pamięci szefów swoją chwilową niedyspozycję. A gdy ta sztuka udawała się to po jakimś czasie dostawał wymarzoną, stałą umowę o pracę, zwaną też kontraktem. Wtedy to już święto było na całego. Albo raczej na cały tydzień lub dwa. Po takim czasie zazwyczaj nie miał po co pokazywać się w miejscu pracy, bo albo sam stwierdzał że ta praca to nie dla niego i rezygnował, albo też, i w większości przypadków było właśnie tak, praca rezygnowała z niego. Wtedy nie pozostawało Grzesiowi nic innego jak zakasać rękawy i ponownie starać się i wykazywać w nowym miejscu pracy, bo oszczędności przecież nie miał zadnych. No bo i skąd miał mieć, skoro co tydzień wysyłał swojej byłej żonie alimenty na ukochaną córeczkę, a resztę przelewał. Do kieliszków, bowiem piwem się brzydził. Za mało woltów, a i gazem nieprzyjemnie się później odbija, więc po co się męczyć.

Grześ na zieloną wyspę przyjechał tylko dlatego, że stracił pracę w starym kraju. Pracę którą lubił i szanował. Po swojemu oczywiście, ale to nie przeszkadzało mu w tym żeby wytrwać w niej okrągłych dziesięć lat. Szanowany był też przez ludzi z którymi i dla których pracował, bo taki miły i sympatyczny. Pogada, pożartuje a i na kielicha zajdzie albo herbatę z ciastem. Bo Grzesiu listonoszem był. Sumiennym. Czy słońce czy deszcz, mróz czy zawieja zawsze o czasie rentę czy emeryturę dostarczał. A końcówką nawet gdy wynosiła tylko złotówkę i groszy kilkanaście nigdy nie pogardził jak napiwkiem najlepszym i w zamian pięknie się kłaniał. Brał zawsze gdy dawali żeby przykrości staruszkom nie robić, którzy przynajmniej w ten sposób chcieli się odwdzięczyć za to co i tak im się należało. Poza tym, jak sam tłumaczył, jego klienci to zazwyczaj prości ludzie i końcówki dawali w przekonaniu, że jak bierze otwarcie to nie kradnie i w przyszłości zawsze o czasie dostarczy skromne emeryturki. Jednak tak po prawdzie to z punktulanością Grzesia różnie bywało, ale nikt się nie skarżył w dyrekcji poczty to i problemu nie było. No bo jak się skarżyć na takiego miłego pana, a że czasem dzień lub dwa po terminie docierał do odbiorców, to kto by tam na to patrzył. Przecież chłop jest, a że w domu mu się nie układa to chlapnąć sobie musi. Zresztą co to byłby za chłop z niego gdyby nie pił. I tak pracował sobie Grzesiu przez dziesięć okrągłych lat. Wtedy to już zupełnie w domu mu się nie układało, no to i też częściej zaglądał do knajpek, a w każdej znajomych miał wielu. Jako się już rzekło chłop był z niego dobry i uczynny to i stawiał wszystkim jak sobie podpił nieźle, albo jak zaliczał kilkudniówkę. Tu parę złotych, tu kilkanaście i po ostatnim takim tangu w jakie poszedł w starym kraju, dziurę, czyli niedobór, w budżecie własnym, a i w torbie służbowej zauważył sporą. Zaradzić temu postanowił w sposób niewyszukany, a skuteczny jak myślał, bowiem nie od dziś wiadomo, że zawód listonosza do niebezpiecznych należy, bo albo pies bezpański nogawki poszarpie, albo jakiś narwaniec z widłami wyskoczy tylko za to że pismo od komornika dostarczył. No i wymyślił Grześ, że napad na samego siebie sfinguje i w ten sposób z niedoboru się wymiga. Plan opracował szczegółowo, wszystko sobie dokładnie obmyślił i w dniu wypłat emerytur gotowy ruszył do swojego rejonu. Jednak na miejsce nie dotarł, bowiem jak zeznał zakrwawiony i pobity, z potężnym guzem na głowie, napadło na niego dwóch wysportowanych osobników w dresach. Napadli, pobili i okradli. Napad był tak szybki, nie zdążył nawet ich twarzy zauważyć. Obdukcja lekarska potwierdziła, że Grześ ma na ciele oznaki pobicia, a na głowie ślad po uderzeniu czymś ciężkim i twardym. Policja wszczęła śledztwo, a Grześ w tym czasie odpoczywał po napadzie w domu. Kiedy po dwóch dniach, ozdrowiały nieco, powrócił do pracy, wezwał go do siebie naczelnik i zaczął wypytywać. Biedny Grześ pocił się coraz bardziej, bo jak przyznał ostatnie dni na trzeźwości jechał, bo co chwila policjanci go odwiedzali i o jakieś dodatkowe szczególy wypytywali. No to żeby się nie pogubić w zeznaniach odstawił swój chleb powszedni. I w takim stanie przepytywać go zaczął naczelnik poczty, który także nie próżnował i swoje własne śledztwo przeprowadził. Grześ kręcił i mieszał się w zeznaniach. Dociskany przez szefa pocił się i trząsł z każdą chwilą coraz bardziej, aż w końcu, za obietnicę wycofania sprawy z policji, wyznał prawdę. Opowiedział naczelnikowi jak to postanowił się okraść bo ma problem rodzinny i alkoholowy. Przyznał też, że sam się obtłukł wywracając się na rowerze, a głowę rozbił waląc z całej siły w czoło cegłówką. Przepite pieniądze musiał oddać, a w tym celu zaciągnął kredyt w banku. Spłacić go już nie miał jak, bo tylko jak oddał to co zagarnął został zwolniony z posady listonosza. Dyscyplinarnie. I właśnie w taki sposób Grzesiu-listonosz stał się Cegiełką, pośmiewiskiem całej okolicy, którą opuścił jakiś czas później udając się na wyspę, by zarobić i kredyt spłacić z odsetkami od pijaństwa.



Nowe opowiadanie z blogu [i]http://karlluna.blox.pl/html na którym także codzienne zapiski z Bath[/i]
karl.luna
 
Posty: 56
Dołączył(a): So, 31.10.2009 20:39
Lokalizacja: Bath





Powrót do Wasza twórczość