2000 widzów w zabrzańskim Domu Muzyki i Tańca na przedstawieniu BOSKIEJ w reżyserii Krystyny Jandy to niecodzienny widok. Myślę, że widowni w takiej liczbie pozazdrościłby nie jeden klub piłkarski w tak zwanej superlidze. (Nie mogę się śmiać, bo mam zajada).
Na scenie podziwiamy Krystynę Jandę grającą Madame Jenkins, a właściwie Florence Foster Jenkins (ur. 19 lipca 1868, zm. 26 listopada 1944), najgorszej sopranistki świata! Macieja Stuhra w roli jej akompaniatora Cosme McMoona, Wiktora Zborowskiego, jako przyjaciela Madame, Clair Bayfielda, oraz Krystynę Tkacz, która wciela się w przyjaciółkę Jenkis, Dorothy.
Nie jestem, i nie zamierzam być krytykiem teatralnym, w myśl mojej ulubionej maksymy: Krytyk i eunuch z jednej są parafii, obaj wiedzą jak, lecz żaden nie potrafi. (Och, ten zajad!), a wszystko, co napisane poniżej, napisane jest z subiektywnego, i z amatorskiego punktu widzenia.
No właśnie, 2000 widzów! Chciałbym mieć tylu czytelników mojej książki, czy fragmentów kolejnych, które ukazują się w niskonakładowych literackich czasopismach.
Ale to tylko taka, mała dygresja do zjadliwych recenzji jakiejś tam opiniotwórczej części profesjonalnej krytyki.
BOSKA, jak dla mnie była rewelacyjna, chociaż muszę się przyznać, że nie porwała mnie od razu. No cóż, profesjonalni aktorzy mogą porwać widza nawet czytaniem instrukcji obsługi snopowiązałki. A na scenie w Zabrzu gościliśmy prawdziwych profesjonalistów, więc czegokolwiek by nie zagrali, i tak byłoby FUN.
Ale wracając do historii tego spektaklu, Florence Foster Jenkins, swoją postawą i uporem w realizowaniu swoich marzeń, daje nam do zrozumienia, że dla człowieka możliwe jest prawie wszystko, a zależy to jedynie od skali determinacji, i być może, chociaż niekoniecznie, odrobinie szczęścia.
Madame Jenkins nie jest bynajmniej żadnym wyjątkiem, żeby przypomnieć Eda Wooda, w którego postać wcielił się sam Johnny Deep. Ed Wood ma opinię najgorszego reżysera świata, dokładnie tak, jak F. F. Jenkins najgorszej divy. I cóż z tego, na Boga? Jenkins jak i Wood łamali konwencje, wyrywali się wszelkim regułom, byli pasjonatami, to co robili, było sensem ich życia, i być może, właśnie, dlatego przeszli do historii. Bądź zimny, albo gorący! Inni powiadają, że na wierzchu są szumowiny, albo śmietanka, to co dobre jest gdzieś po środku. (Co jest skuteczne na zajady?)
No, ale gdzie ja jestem? Właśnie! Wróćmy do Zabrza i tych 2000 widzów. Ich, a z czasem nasza reakcja to 100% spontan. Zabawa była znakomita. Aktorzy swoją grą wciągnęli nas bez reszty, tym bardziej, że w pewnym momencie przedstawienia zrobiono z nas widzów nie Krystyny Jandy, lecz Madame Jenkins, i to właśnie była woda na mój młyn. Aktorami teraz byliśmy wszyscy, a Wiktor Zborowski usadowiwszy się na widowni, grał przez chwilę widza, czyli jednego z nas. Nie wiem jak inni „aktorzy", ale ja, ze swoją wrażliwością, poczułem się wręcz magicznie, Krystyna Janda, tym ciekawym, reżyserskim zabiegiem na chwilę zatarła granicę pomiędzy sceną a widownią.
Nie dziwi mnie więc kilkuminutowy aplauz na stojąco 2000 aktorów, biliśmy przecież brawo swoim kolegom po fachu, i nam samym.
Może dla profesjonalnej krytyki, to tylko zwykły, jarmarczny zabieg, a całe przestawienie, jak i źródło, do którego sięgnęli twórcy ma posmak kiczu.
Jeżeli tak, to taki „kicz" niezaprzeczalnie ma swój urok.
Polecam.