Przeważnie bawiłem w szpitalach. Na ogół zawierałem znajomość z rehabilitacjami w mnogich zakładach leczniczych. Stanowiły dla mnie drugi dom, oazę i deptak, ratunek przed szyderstwem najbliższego otoczenia, od sąsiadów z piętra, tarczę broniącą mnie przed ironią tych, których mogłem lekceważyć na zewnątrz, którzy jednak ranili mnie, gdy, pogrążając się w rozpamiętywaniu, zostawałem niczyj, zdany na mrok.
Choć w głębi ducha zgadzałem się, że infirmerie i sanatoria są to dla mnie odpowiednie miejsca, na pozór wolałem tkwić w swoich rozterkach; sądziłem, że jeszcze nie jestem przygotowany do wymuszonych przeżyć, bo wiedziałem, że uspokojenie nadchodzi nie tak od razu.
Prawdziwy dom stanowił dla mnie wartość, która była tu tylko pustym dźwiękiem. Problem polegał na tym, że nie miałem go nigdy, a ten, w którym zamieszkiwałem, trudno było tak nazwać, trudno się było pochwalić czymś takim. Niewinne zapytanie o to, gdzie jestem zameldowany, wprawiało mnie w popłoch, wpędzało w niewyraźne mamrotanie pod nosem, w niepewne rzucanie podkulonych spojrzeń.
Tak więc kliniki i sanatoria były moją ucieczką, a zarazem – wyzwoleniem od skrępowania wobec ludzi, z którymi nie potrafiłem nawiązać kontaktu. Byłem tam wśród swoich, w miejscach znanych na wylot, jednym z wielu odmieńców, gdzie nareszcie nie wyglądałem na cudaka, przeciwnie, gdzie mogłem uczestniczyć w całkiem nowym, jeszcze nieznanym, a już podniecającym życiu: przecież mieliśmy wspólne tematy, podobne problemy, mogliśmy porozumiewać się bez omówień i szczegółowych wyjaśnień, a wrażenia ze wszystkich pobytów w tych miejscach układały się nam w mozaikę: marzyliśmy znaleźć się w punkcie, który byłby sumą doświadczeń, wypadkową systemów leczenia, kwintesencją prowadzonego życia!
Na próżno. A mimo to były pobytami jedynymi w swoim rodzaju. Niepowtarzalnymi jak usypiania w towarzystwie argusowej lampki, w asyście uważnego, punktowego reflektora palącego się przez całą noc, kontrolującego rozświetlony fiolet sal, omiatającego ich chrapiącą przestrzeń, obszar wypełniony workami z duszą. Niezapomniany był przejmujący jęk sprężyn, skrzypienie materacy wypełnionych pękatą zawartością mięśni, kadłubów o szklistych oczach, półmartwych postaci z nosem podłączonym do tlenowej butli.
Nie dawało rady zapomnieć o dniach spędzonych na badaniu, na ceremonialnych obchodach z ordynatorem i jego uniżonym orszakiem, o mierzeniu temperatury, poziomu cukru i szczekliwych pytań o stolec, o najściach studentów odbębniających rok.
Tak, pamiętam, że mój kontener na boleści odzyskiwał z rana realną powierzchnię; przeistaczał się w jasną, krzepiącą bliskość wyzdrowienia. Dni rozpoczynały się zapaleniem górnej żarówki w drucianym kagańcu, widokiem nocnego posługacza, pielęgniarza, który, ostentacyjnie ziewając, wachlował się niedomkniętą połową drzwi; nie, nie mogłem zapomnieć, że razem z cierpkim wytchnieniem, w trakcie budzenia się fizjologicznych potrzeb, wychodziło słońce, jeszcze nieśmiałe, a już wczorajsze.
Przeszłość, która nigdy nie odchodziła, poczynała wypływać z ciemności: rozczochrani mężczyźni w podkoszulkach, panowie porośnięci srebrem, z twarzami wystawionymi na fajansowe zimno umywalek, z pomrukiem cienia, z brzęczeniem wiatru w liściach drzew, w poszumie rzeki za oknem, z legowisk podnosiły się otępiałe ze znużenia podkoszulki, dźwigały się ze spoconych barłogów, gnając po następną porcję darowanego życia: świeży kontyngent nadziei.
Umywalek było cztery, a z miejsca obok nich, z rejonu transfuzji i respiratora, z miejsca, w którym leżałem czekając na miskę, skąd wydobywał się przenikliwy smród śluzówki, moczu i odleżyn, słyszałem dziarskie prychanie i opłukiwanie maltretowanych bród i widziałem, jak z golonych, mytych i masowanych podgardli, strumyczkami cieknie woda.
Pamiętam też ostry zapach skłębiony z wonią drugiej, lepszej strony sali, części przeznaczonej dla jeszcze chodzących. I pamiętam, że mieszał się ze swojskim aromatem pieczonych kotletów, przesłodzonych kompotów i gaci na zmianę. A razem z intensywnością słonecznych promieni, jak do toalety wyruszały zmęczone, nieporadne zjawy, widziadła szukające krain wiecznej szczęśliwości, stepujące po zamglonych reminiscencjach.
I stwierdzałem, że przeszłość, która nigdy mnie nie opuszcza, znowu zaczyna wypływać na powierzchnię, a życiowa przestrzeń przed wyrokiem, w trakcie przebywania gdzie indziej, zaczyna się kurczyć, zawężać mi i tak wąskie pole manewru, skazywać na dokonywanie pokrętnych wyborów.
Jeżeli przedtem starałem się być aktywnym, decyzyjnie rzutkim, a nawet widocznym i stawianym za wzór, pokazywanym jako przykład silnej woli, upartego dążenia do dzielności, to teraz byłem mało rześki na zewnątrz i sflaczały do środka jakbym uległ krążącym wokół strachom, początkowo więc nocą, a później bez ładu i składu, jak leci, nawet za dnia, nawet co chwilę, ledwie przymrużyłem głowę do jaśka, a już po kwadransie, z krzykiem, jakby kto na żywca odzierał mnie ze skóry, zrywałem się na nierówne nogi wywrzaskując z siebie resztki koszmarnego snu.
Lecz dni, godziny i tygodnie spędzane w łóżkowej monotonii, upływające mi pomiędzy patrzeniem w sufit, a przytulaniem się do zaprzyjaźnionej lamperii, powlekały się patyną miesięcy, rdzawym nalotem bezczynności, osadem coraz bardziej gasnącej wiary, więc pocieszałem się, że wszelka utrata nie jest pikantną przyprawą losu, ale uzupełniającą, wycieńczoną częścią życia.