Wspominam B., a powinienem zapomnieć o nim. Drażnił mnie, bo między nami były dosyć istotne różnice. Przebiegały jak podskórne linie demarkacyjne. Drażnił mnie, bo choć znał swój wyrok i godził się z myślą, że czeka go powtarzalność tych samych opatrunków, systematyczne zakładanie przylepców i robienie tych samych toalet, niezmienna i bezowocna staranność o postępujący brak zdrowia, bo choć czekały go rozczarowania związane z nadciągającymi ograniczeniami, czekały go utrapienia, na których przebieg nie potrafi wpłynąć, może tylko się im bezradnie przyglądać, patrzeć, jak się rozwijają, jak, niszcząc go, zmuszają do rezygnowania z marzeń, bo choć razem z przybliżaniem się negatywnych, nasilających się objawów niemocy, pytał mnie, czym jest szczęście, jakby łudził się jeszcze, iż to, co mu zagraża, jest odwracalne, przejściowe i wkrótce minie, pytanie to było niemożliwe do udzielenia jednoznacznej odpowiedzi.
A gdy czuliśmy w sobie nadciągającą chandrę, jedynym przed nią ocaleniem było zwiedzanie odległych epok, wkraczanie w egzotyczne okresy minionych przeżyć. Wracam do niego pamięcią: skrzywiony, pomału, lecz wytrwale sunie korytarzem, widzę, jak wyjeżdża ze mną na późne wyprawy, najczęściej do Miasta, bo mieliśmy ochotę uciec stąd, przenieść się tam, skąd wiało ciszą i nie było powrotu, więc zapuszczaliśmy się w uliczki gazowych latarni, a nasz poradlony wzrok wydobywał z mroku zrujnowane fragmenty murów i wnętrza zaułków, budynki, wśród których goniliśmy umykające lata.
*
W tym czasie ulice te były dla nas szerokimi, przelotowymi arteriami strachu. Jechaliśmy obok nieznanych domów, kręciliśmy korbami swoich wózków bez pośpiechu, ciesząc się kolorowymi odsłonami przemykających obrazów. W trakcie podróży, w nagłych podmuchach entuzjazmu, oślepiały nas te same, a mimo to odmienne, jasne strony mrocznych spraw, spraw jeszcze nie przetrawionych, lecz już za nas rozstrzygniętych, wynurzających się z niespokojnych skojarzeń i reminiscencji, objawiających się w geście poruszenia głowy, w spojrzeniu wstecznego lusterka, w panicznej ucieczce od zmartwień. W zachmurzonym słońcu dostrzegałem niegdysiejszy urok jednorodzinnych domków i działkowych ogródków. Po zaroślach, pełnych odpadów po rdzewiejącej przeszłości, brykało zepsute powietrze.
Za nami zostawały ruiny kamieniczek, a przed nami otwierały się widoki na bezkresne, płaskie przestrzenie urozmaicone chatynkami, odgłosem kur i szlifowania kos, urozmaicone podwórkami ukrytymi za płotem. W dali czerniał las, do którego prowadziła pustka i wtedy poznawaliśmy, że świat, który zginął w nas, zanim zdążyliśmy spostrzec jego piękno, przemienił się, rozwarstwił, wypogodził barwami jak tęcza. Był odmienny od dotychczasowego, wyblakłego i zamazanego, był miejscem oddalonym od wygodnego życia, miejscem, w którym nie musieliśmy bronić przed własną ułomnością, w którym nikomu nie musieliśmy kłaniać się w pas i na wszelki wypadek, w którym nie byliśmy sami, choć nikogo przy nas nie było.
I podczas gdy on jechał dalej, gdy donośnie wołał, kiedy go za bardzo wyprzedziłem, kiedy nie mógł mnie dojrzeć, zorientować się, gdzie się podziałem, skoro mnie nareszcie zobaczył i z trudem dogonił, wydawał tryumfalny okrzyk. Toteż zatrzymywaliśmy się na skraju szosy, on, zadyszany i z potarganymi włosami, ja, rozluźniony i skłonny do przemawiania. Z radosnym znużeniem, rozglądając się po nieznanej okolicy, rozmawiając, odważaliśmy się na żarliwe podziwy pod adresem natury, przekrzykiwaliśmy się informacjami o swoich spostrzeżeniach, odkryciach, nieporadnych, uciętych w połowie. Mówiliśmy wtedy jeden przez drugiego, usiłując zdążyć przed sobą, mówiliśmy raz w te pędy, chaotycznie i obszernie, wdając się w błahostki i dygresje, innym razem flegmatycznie, z żółwimi przerwami na zejście z obłoków, jak gdyby wydłużały się lub kurczyły rzeczy do natychmiastowego obgadania, przemyślenia, czy wyparcia ze świadomości, bo wiedzieliśmy, że wyczerpani wędrówką po marzeniach, spłoszeni, burkliwi, zagubieni w nadmiarach sprzecznych emocji, z uczuciem niedosytu, pokornie, z podkuloną ambicją, wrócimy na kolację. Wówczas milkliśmy, bo zaczęło rodzić się w nas przekonanie, że dopada nas, zbliża się pora nieuchronnego dostawania lekarstw, nadciąga czas rozdrażnionych spacerów od drzwi do drzwi, słuchania odgłosów docierających zza ścian.
W takich momentach liczyło się dla nas tylko to, że możemy jeszcze tutaj być, być w orzeźwiającym półzmierzchu, ostrożnie, kurczowo, niemal uniżenie, chłonąc wilgotną dal. Towarzyszył nam jednakowy nastrój porażek, falstartów, nieodwołalnych rozstrzygnięć, wracaliśmy więc potwierdzając utratę jakiejkolwiek nadziei. W takich momentach pojmowaliśmy, że ponownie spadną na nas odstręczające nastroje, krótkie żale zakończone wielogodzinnym smutkiem, chwile zastanawiania się nad swoim zbędnym życiem, pojmowaliśmy, że rozpoczną się w nas łańcuchowe reakcje, powrócą samobójcze nastroje, które będą w nas lawinowo rosły, rosły tak, że już wkrótce nasze choroby zaczną się rozwijać i nabiorą niepowstrzymanego rozpędu. I zorientowaliśmy się, że już nie będzie jak dawniej, że już nie umiemy reagować bez impulsywnych gestów, że nie potrafimy wyrzec się głośnych sprzeczek o faramuszki, wyrzec się sprzeczek zastępujących nam dręczące przekonania o nadciągającej ułomności.
Pocieszaliśmy się jednak, że mimowolnym dobrodziejstwem uwiądu, jest fakt, że zniewolony nim człowiek, nie wie, co stracił. Ma za normalny stan, w którym się znajduje. Natomiast to, co było za czasów jego sprawnego życia, traktuje jak wymysły, androny, uproszczenia. Toteż coraz posępniej znosiliśmy myśl, że niczego już nie dokonamy, w niczym nie będziemy uczestniczyć, a o cudzych przygodach słyszeć będziemy jak przez watę.
Więc ujrzeliśmy przed sobą wszystkie swoje lęki, wszystkie swoje zagrożenia, które nigdy dotąd nie były aż tak jednorodne, które przedtem były wieloznaczne, nie odzwierciedlały jednego rzutu, jednego urazu, ale były ich sumą, kwintesencją, zestawieniem tych, co już się wydarzyły i tych, co dopiero nastąpią. Ważne jednak było to, że na szczęście nikt jeszcze nie musi nas podtrzymywać! Ważne było tylko to, bo ogarniała nas rozpacz i obejmował smutek, bo na widnokręgu majaczyła złowieszcza, ropiejąca sylweta Domu.