– A ty? A ty co?
Zacisnął powieki mocniej, ale już bez wiary w to, że mógłby zasnąć. Dochodziło południe, jak mu się zdawało. Pokój nie zdążył jeszcze ostygnąć po poprzednim dniu. Słońce stało wysoko i wszystko zaczynało się od nowa. Znów nie było ani chmury, ani wiatru, najlżejszego przeciągu, najmniejszej ulgi.
Sen opuścił go na dobre kilka dni temu. Głowa przypominała teraz perpetuum mobile, bezustannie wyciskając obrazy i myśli błyskawicznie wchodzące w miliardy reakcji na sekundę, nakręcające się nawzajem i przesuwające na podobieństwo widoków za oknem pędzącego ekspresu, zbyt szybko, by można było dokładniej im się przyjrzeć. Były bez znaczenia ale męczyły i nie dawały się zasłonić.
Bardziej męczył tylko rytmiczny stukot zębatych kół, między którymi odbywało się mielenie czasu. W ciszy, mechanizm starego, nakręcanego ręcznie zegara przywoływał skojarzenia z katowskim toporem, wypełniającym swe zadanie z bezlitosną konsekwencją. Bez szans na ułaskawienie czy choćby odroczenie. Nawet to potężne Słońce, zestarzeje się kiedyś, osłabnie, w końcu umrze.
Nie potrafił sobie przypomnieć, jak to się robi, żeby spać, żeby nie myśleć, żeby siedzieć przed telewizorem, albo na podwórku, z puszką piwa, ze wzrokiem zawieszonym w koronach drzew i nie myśleć.
Matka stała jeszcze przez chwilę. Nie patrzył na nią, ale w wyobraźni widział, jak stoi nad tapczanem, kołysząc się dokładnie tak, jak jej matka. Opierając drżące ze zdenerwowania dłonie o błyszczącą podomkę w ten dziwny sposób, pomarszczonym grzbietem, z wnętrzem dłoni na zewnątrz. Nie umiał powiedzieć, w jakim kolorze jest ta, wiecznie naelektryzowana podomka. To było coś pomiędzy fioletem, błękitem i granatem. Nieistniejące w naturze kwiaty i liście, układające się w fantasmagorie, do których przez lata przyzwyczaił się tak, że prawie ich nie zauważał.
Usłyszał głośne westchnienie. Wiedział, że oznacza chwilową rezygnację. Poczuł ulgę. Nie pamiętał, żeby matka krzątała się po domu, bez tego plastikowego, świecącego uniformu, jaki kojarzył mu się jedynie ze sprzątaczkami z podstawówki i technikum.
– Wstawaj, słyszysz?!
Podłoga pod wytartym dywanem skrzypiała z każdym, ciężkim krokiem. Odgłos zamykanych drzwi.
Ten dywan pamiętał z dzieciństwa; zimą ktoś go przywiózł, nie pamiętał kto, ale pamiętał, że z Czechosłowacji. Ojciec przyniósł wódkę, a matka herbatę, twaróg krojony w kostkę, chleb i sól na spodku. Był przy tym, ale nie potrafił sobie przypomnieć twarzy tej kobiety i mężczyzny, który pomógł ojcu rozwinąć dywan. Właściwie to nie był pewien, czy z Czechosłowacji. Teraz, wydawało się to zupełnie absurdalne, nawet państwo o takiej nazwie nie istnieje, ale wtedy, tak właśnie było. I jeszcze Trabant, którym następnego dnia, rano, odjechali, okna miał zasłonięte koronkowymi firankami.
Przechylił się na bok i dźwignął na łokciu. W kuchni gwizdał czajnik z wrzątkiem.
– A wyjdźże z tego domu! Ja cię proszę... Idźże na ten festyn, ruszże się gdzieś, bo zostaniesz starym kawalerem, ja ci mówię!
Herbata w granulkach. Z tą wodą coś nie tak, na powierzchni tworzy się błyszcząca, metaliczna plama, po której zostaje nieprzyjemny posmak w ustach. Nowy wójt zmienił firmę dostarczającą wodę, miało być taniej i lepiej, jest drożej i gorzej. Czajniki i pralki zarastają kamieniem jak staw wodorostami. Jajecznica w kałuży tłuszczu. Chleb.
– Ja się tylko przebieram i idę na ten festyn. Ma być ta aktorka, z tego serialu, co jest ta rodzina, z tym łobuzem takim, ta na dwójce, co jest o szóstej. Miał być jeszcze ten, co gra jej narzeczonego, ale Banasiowa mówiła, że nie dojechał, bo już była i mówi, że ładnie, ludzi dużo i pogoda. Mówi, że warto, że fajnie jest, że ona będzie te autografy i piwo jest, i wieczorem zabawa ma być. Na stadionie ma być zabawa. Poszedłbyś, to byś jaką dziewczynę zapoznał, toby cię jakoś może zmobilizowała do życia, żebyś nie zgnił do końca, w tym łóżku. Pracę musisz przecież jaką znaleźć... O Boże, Boże! Co z ciebie wyrosło...
Nareszcie cisza. Stukot łyżeczki o biały talerzyk. Odgłosy przełykanego chleba. Przez okno widać odświętnie ubranych ludzi. Wracają z sumy. Uświadomił sobie, że matka już przestała namawiać go do chodzenia do kościoła. Poczuł ulgę.
– Ino żebyś mi się ogolił! Ogól się, nie taki zbój, bo cię nie wpuszczą...
Spojrzał w lustro. Przez chwilę przyglądał się swojej twarzy. Wciąż wyglądała młodo, młodziej niż twarze rówieśników. Jedynie gdy wykrzywiał usta w sztucznym uśmiechu, wokół oczu pojawiały się dziesiątki zmarszczek; coś, do czego nie mógł się przyzwyczaić. I jeszcze te siwe, pojedyncze włosy, wyskakujące wciąż pośród ciemnej, krótkiej gęstwiny. Przesunął dłonią po czole – i jeszcze te rzednące dwie zatoki nad skroniami. Nie były głębokie i dawały się zakryć włosami. Przy okazji zauważył też łupież. Potarł mocno palcami o skórę, z której posypał się rzadki śnieg. Odwrócił twarz i głęboko odetchnął szukając czegoś, czym mógłby zająć myśli.
Kończył się golić, gdy w drzwiach stanęła matka, w niedzielnym ubraniu. Pod pachą ściskała torebkę z której wcześniej wyjęła dziesięć złotych.
– Masz tu, dla ciebie. Ino nie upij się zaraz. Ja już idę, bo z ciotką Haliną się umówiłam. Idziemy te aktorkę zobaczyć.
Chwycił zwitek nie odwracając się od lustra i wcisnął w ciasną kieszeń dżinsów.
– Ino przyjdź tam zaraz, żebyś mi w tym domu nie gnił!
Wieś zrośnięta była z miasteczkiem dzikimi zaroślami i zdemolowanymi budynkami, zlikwidowanych dawno temu, zakładów dziewiarskich, w których pracowała zarówno jego matka, jak i większość matek jego kolegów. Prowadziła tędy najkrótsza droga. Rozległy teren pokrywała wyschnięta trawa i chwasty sięgające piersi. To martwe jezioro, o wyblakłym kolorze zgniłej słomy, kryło w sobie niebezpieczne pułapki odsłoniętych studzienek kanalizacyjnych, rozbitych butelek, sterty gruzu i zbutwiałych desek, ze sterczącymi do góry gwoździami, kłęby, rwącego nogawki i skórę, drutu kolczastego, sparciałe opony, które tu i ówdzie, bezskutecznie próbowano podpalać i resztki nierozkradzionego złomu, tak przerdzewiałego, że do niczego się już nie nadawał. Tą rdzą, nasiąkało latami wszystko wokół, mury hal, resztki obtłuczonych szyb, siatka ogrodzenia, chwasty, płyty chodnika, nawet ziemia. Spojrzał w niebo, było idealnie puste.
Szedł wydeptaną ścieżką, płosząc bąki, koniki polne i roje much, obsiadające psie i ludzkie odchody. Mijał wysokie budynki, hale i magazyny, z których już dawno rozkradziono to, co nadawało się do rozkradzenia, deszcze i śnieg zmyły farbę, a teraz już tylko odpadał tynk. Na odrapanej ścianie hali głównej można było jeszcze dostrzec kontury wymalowanego olbrzymimi literami, w jakiejś odległej epoce, hasła: KOBIETY AWANGARDĄ PRZEMYSŁU LEKKIEGO.
Przeskoczył siatkę, przeciął zarośnięty, zdziczały sad, w którym drzemało kilku starych pijaczków, i po chwili wchodził już w zamiecione, puste osiedle.
Beton wyglądał jak wyszorowana ryżową szczotką, stara podłoga, z której czas i podeszwy zlizały lakier i farbę. Szedł między rzędami wyblakłych od słońca czteropiętrowców. Z otwartych okien, zza wietrzonych na balkonach kołder i poduszek, ulatywały w suche, nieruchome niebo odgłosy teleturniejów, komedii, tokszołów, telenowel; śmiech, śmiech, salwy śmiechu i oklaski, oklaski. Kto nie oglądał telewizji, ten po kościele, był na festynie.
Nie miał ochoty na festyn. Przed jego oczami poruszały się posmarowane samoopalaczem duże, ciepłe piersi Żanety. Spotkał ją poprzedniego dnia – odwiedzała swoją babkę, jego sąsiadkę. Pracowała w Londynie i kilka razy w roku, przyjeżdżała do synka, wychowywanego przez jej rodziców. Syn Żanety miał na imię Dżejson, a jego ojcem, jak głosiła osiedlowa plotka, był Arab.
Nie rozpoznał jej w pierwszej chwili. Ostatni raz wchodził w nią jeszcze przed studiami, w stodole jej dziadków. W tej samej stodole stracił z nią dziewictwo. Żaneta rzuciła wtedy kolejną zawodówkę i ukrywała się przez kilka tygodni na wsi. Prawie w ogóle ze sobą nie rozmawiali. Zamykali się w stodole na całe popołudnia i noce, i wracali do domów tylko po to, żeby się wykąpać i ugasić pragnienie. Od wypalonych z nią papierosów, niemal stracił wówczas głos.
Teraz stała przed nim szeroka, krótko ostrzyżona baba z ostrym makijażem i wytatuowaną różą na mocno odsłoniętej piersi. Był jeszcze chiński znak na jej karku i wzorek wokół kostki. Mimo to, wydało mu się, że jej piersi wciąż pachną tamtym sianem, potem i nikotyną.
Zatrzymał się przed jej klatką, ale po chwili ruszył dalej. Wyszedł na ulicę.
Pofałdowany, rozjeżdżony przez tiry asfalt parował cuchnącymi oparami benzyny, oleju i smoły. Jęzory pożółkłej, wyschniętej trawy zarastającej chodnik, odcięto równo na okoliczność festynu, odsłaniając kolonie mrówek i nieużywane od dawna, jasne fragmenty płyt. Przez wyłysiałą trawę prześwitywała ziemia podrapana grabiami.
W kiosku drzemała anemiczna, drobna kobieta w średnim wieku. Wyglądała jak obiekt eksperymentów medycznych, wypisany ze szpitala ze względu na zużycie materiału.
– Są prezerwatywy? – zapytał.
– Że jak...? – skrzywiła się lekko żółtawa twarz.
– Czy są prezerwatywy? – cofnął głowę, wypchniętą z okienka obrzydliwym odorem niemytego ciała.
– Nie, nie, nie ma... – odparła pani kioskarka takim tonem i z taką miną, jakby oświadczała: „Nigdy, przenigdy nie zezwolę mojej córce, na ślub z panem!!!”.
Otwarła mu Żaneta. Podali sobie ręce, a potem Żaneta przyniosła piwo i wróciła na fotel, żeby dokończyć ulubiony serial. Rodzice poszli z Dżejsonem na festyn.
Piwo było tanie i ciepłe. Spojrzał na zgrabne, brązowe nogi i białe jak papier majtki wystające spod rozciągniętego t-shirt’u z napisem: I love London. Puszka w jego dłoni zaczęła wyraźnie drżeć. Przycisnął ją do brzucha. Po czole i twarzy ściekał pot. Nie nadążał go wycierać. Przez otwarte na balkon drzwi nie wpadał żaden powiew.
– Ale upał, co? – odezwał się w końcu.
– No, nieźle dopierdala.
Ściekające stróżki potu łaskotały go w kark i między łopatkami. Pot ściekał strużkami po jego plecach. Oddychał szybko, z trudem, nie mogąc zaspokoić tego łaknienia tlenu w płucach.
Odstawił piwo, wstał i ruszył w jej stronę. Poczuł jak trzęsą mu się kolana. Dziewczyna spojrzała na niego zdziwiona. Pochylił się nad nią próbując objąć, ale odepchnęła go. – Weźże sie uspokój... – powiedziała zniecierpliwionym głosem.
Wówczas pochylił się energiczniej, kładąc dłoń na jej piersi, usiłował dotrzeć ustami do jej ust i szyi.
– Kurwwwa...! – syknęła i wstając popchnęła go w stronę ławy.
Chłopak zachwiał się, stracił równowagę i poleciał całym ciałem do tyłu, zrzucając piwo i wazon z plastikowymi różami.
– No kurcze pióro, to żeś narobił! – krzyknęła patrząc na potłuczone szkło. Spojrzała na niego i roześmiała się.
Podnieśli szybko puszki i skorupy, a dziewczyna przyniosła zmiotkę i szufelkę, i zaczęła zmiatać resztki. Kiedy się podnosiła, chłopak po raz kolejny przysunął się do niej, tym razem z tyłu, i chwytając mocno za pierś jedną dłonią, drugą usiłował wepchnąć między zaciśnięte uda.
– Weźże! – syknęła uwalniając się silnym kuksańcem.
– Ale dlaczego? – zapytał.
– Idże, idże... – powiedziała wychodząc do kuchni.
Potem jedli zeschniętą, zimną pizzę i rozmawiali o festynie. Żaneta już tam była, żeby zobaczyć „zajebistego Wiktora” – który, wbrew temu, co twierdziła Banasiowa, jednak dojechał i rozdał kilka autografów, ale chętnych było tylu, że Żaneta nie dała rady dopchać się nawet do kolejki.
– Mówie ci, gostek na żywo jest tak zajebiście przystojny... Ja pierdziele, jeszcze bardziej niż w telewizji... – mówiła kręcąc głową z otwartymi szeroko oczami. – Zajebiście byłoby mieć jego autograf...
Odgłosy festynu niosły się daleko poza plac, na którym się odbywał. Wszystkie drzwi w domu kultury otwarto na oścież i podparto drewnianymi klinami. Wyglądało to jakby budynek przechodził generalne wietrzenie. Tłumek był już lekko podpity, na wesoło, rechot i głośne przekrzykiwanie się dobiegało z każdej strony. Rodziny wracały na festyn po domowym obiedzie. Część zgromadzonych siedziała pod parasolami, przy plastikowych stolikach, część chłodziła się w kawiarni albo w hallu, otoczonym pokoikami przerobionymi na wypożyczalnię kaset video, komis, ciuchlandię. Wystawione przed wejście, olbrzymie głośniki, pluły tandetną muzyką daleko w przestrzeń zamkniętą zaroślami i wynurzającym się spoza nich osiedlem domków jednorodzinnych.
Na prowizorycznej scenie przestawiano sprzęt, zwijano jedne kable, rozwijano drugie, ktoś mocował reflektory. Wszędzie czuć było kiełbaski skwierczące na potężnych grillach. Po brodach ściekał tłuszcz i keczup.
Przy parasolach, gdzie sprzedawano piwo, kolejka zawinęła się tak, że wyglądała jak bezładny tłum. Piwo z przepełnionych kubków rozlewało się po stołach, ciekło po rękach i butach. Wszyscy się przekrzykiwali i zataczali ze śmiechu, podnieceni alkoholem, temperaturą i ściskiem. Dyskutowano, żartowano i śpiewano. Z roześmianych ust wypadały kęsy chleba, frytek, hot-dogów i udek.
Chłopcy ganiali się, strzelając z korkowców kupionych w żałośnie skromnym, malutkim kramiku zakopanym w wysokiej trawie, w najdalszym końcu placu. Dziewczynki obwieszały się plastikową biżuterią, wachlowały wachlarzami z kolorowej bibułki.
W cieniu krzaków, za chłodnymi winklami budynku robiono ciepłą, tanią wódkę popijaną gazowanymi oranżadami z wielkich butli. Białe, plastikowe kubki walały się w każdym kącie, zaułku, pod śmierdzącymi szczyną krzewami i w wysokiej, dzikiej trawie.
Nie zatrzymując się ani na chwilę, przeszedł przez cały plac i zanurzył w chłodzie ścian wyłożonych piaskowcem, obwieszonych pracami miejscowych artystów i gablotami pełnymi zdjęć i dyplomów. W jednej z nich, za szkłem, przyczepiony pinezkami, wisiał wielki, błyszczący plakat ze zdjęciem gwiazdy festynu, medialnego celebryty – Wiktora Koneckiego i nazwami firm sponsorskich – jakieś zakłady garmażeryjne, wytwórnia wody mineralnej, okna PCV...
W otwartych drzwiach jednego z gabinetów stał Jaromir, miejscowy animator kultury. Znali się z Jaromirem od czasów technikum, ich kapele korzystały z tej samej sali prób, z tego samego sprzętu, nierzadko z tych samych fanek: punkowa brygada – Psy Miasta i heavy metalowa – Agnosis; nosili irokezy, pióra do pasa, a pasy nabijane ćwiekami z NRD.
Teraz Jaromir wyglądał jak własny ojciec, otyły i ostrzyżony jak najkrócej, by ukryć poważną łysinę. Z bliska, wyglądał, jakby już dawno przekroczył czterdziestkę. – No co tam? – podszedł i przybił piątkę.
– Leci. A u ciebie?
Jaromir przesycony był zapachem tytoniu i wódki. Widać ją było zwłaszcza w jego zmrużonych oczach.
– --pi-- sztagana? – zapytał i wrócił do środka.
Na jednym z foteli siedziała skulona nastolatka. Długie, rozpuszczone włosy zasłaniały całą twarz. Była kompletnie pijana i płakała. Na leżącym na boku głośniku stała prawie pusta, litrowa butelka, kilka kubków z wódką i ogromna popielniczka ze szkła, zapełniona górą petów.
– Ten jest czysty.
– No to siup!
– No to lu!
Na kubku, widniał wyraźny ślad szminki.
– Popitka się skończyła... – skrzywił się Jaromir – Ale zara bedzie... – otarł usta wypuszczoną na spodnie koszulą.
Małolata, nie wiedzieć czemu, bez przerwy chlipała. Nie zwracała na nich uwagi.
Jaromir podszedł do otwartego okna i wyciągnął paczkę papierosów. – Ty nie palisz, nie?
– Przepale. Co to za gorzała?
– Czeska. Czy tam... słowacka. Fajki za to, ukraińskie. – wszedł na stojący pod oknem fotel i oparł się łokciami o parapet. Patrzył w niebo i wydmuchiwał w nie dym.
Chłopak usiadł na trzecim fotelu, potwornie cuchnącym dymem, naprzeciw małolaty i przez całego papierosa, nikt nie powiedział ani słowa. Dochodził ich tylko łomot głośników z zewnątrz i coraz bardziej pijany i wulgarny gwar, coraz więcej, coraz głośniejszych: „o kurcze pióro!”, „ja --pi--!”, „a nie --pi--!”, „spierdalaj!”, siorbanie mokrego nosa i – co nagle uświadomił sobie chłopak – jakiś rytmiczny stukot z sąsiedniego pomieszczenia. Zaciągnął się ostatni raz i ostrożnie skiepował w jedynym wolnym miejscu, na samym brzegu popielniczki. Podniósł się ociężale, żeby wyjść na zewnątrz.
Skwar nie ustępował. Po odczekaniu kilku minut w kolejce, osłabł od upału, kupił wreszcie dwa piwa i wrócił do hallu. Przed wejściem musiał przystanąć, kilka dziewczyn nie mogło się zdecydować, czy pić piwo w środku, czy na zewnątrz. Krótkie, obcisłe koszulki i spódniczki mini, na nowo zburzyły jego spokój.
Jak dotąd, nie widział żadnej znajomej twarzy. Czuł z tego powodu ulgę. Grupka nastolatków siedziała pod ścianą; sączyli piwo i głośno wspominali wydarzenia sobotniej dyskoteki.
Szukając spokoju, wszedł do męskiej toalety. Panował tu kościelny chłód i cisza. Nawet nie śmierdziało. Przez uchylone okienka wpadało świeże powietrze, charkot głośników ledwo tu docierał, słychać było jedynie dalekie, przytłumione basy i kilka wróbli. Najwidoczniej nikomu nie chciało się tu fatygować, bliżej było do krzaków otaczających budynek. Wszedł do kabiny i zamknął się na haczyk. Piwo było zimne i wydawało się być jedyną przyjemnością w promieniu wielu kilometrów.
Wychodząc z DeKu, przypomniał sobie o czymś. Wrócił do środka i podszedł do jednej z gablot, pośpiesznie odsunął szybę, zerwał plakat, zwinął w rulon i wszedł do biura, gdzie Jaromir tańczył z kolejną nastolatką, poprzednio płacząca – teraz spała.
Z magnetofonu lecieli Led Zeppelin. Było tam teraz jeszcze dwóch, wyglądających jeszcze starzej niż Jaromir facetów, których nie znał, kilka butelek z wódką i kartony z sokiem. Mężczyźni byli nieźle podpici, palili papierosy. Patrzyli na niego nieufnie i z niechęcią.
– Mam prośbę... – podszedł do Jaromira i szepnął mu do ucha.
Jaromir, tuląc dziewczynę, bez słowa zawirował w stronę biurka i zaczerpnął z szuflady garść chińskich prezerwatyw. Rzucił je na blat i zanurkował podstarzałą twarzą we włosy małolaty.
Chłopak zgarnął prezerwatywy do kieszeni, a z obitego kubka, z napisem: I love New York, wybrał najgrubszego, czarnego markera.
Weszli do jej pokoju. Jej ojciec, bełkotał coś przez sen, rozwalony na wersalce, w pokoju z telewizorem. Matka z Dżejsonem, była u siostry, na działkach.
Z wiszącego na ścianie kalendarza, na rok: dwa tysiące drugi, uśmiechał się, cały w rumieńcach, książę William. Pokoik był mały, dużo mniejszy, niż wtedy, kiedy chodził do technikum i czasami, wieczorami, tutaj. Zagracony wielkimi walizami na kółkach, ciuchami rzuconymi byle gdzie, pudłami po zestawie kina domowego.
Na ścianie przyklejona była ta sama, co wtedy, fototapeta. Teraz, przypominała wielki liszaj. Niewielkie biurko, na którym, wieki temu, czekało porzeczkowe wino od jej dziadka ze wsi, albo ruska wódka z bazaru, w kapslowanej butelce, szklanki, oranżada i zagrycha, teraz zawalone było czasopismami z modą, kosmetykami i gadżetami przywiezionymi z Londynu; zapełnioną monetami, czerwoną skarbonką w kształcie budki telefonicznej, czerwonym double decker'em puszki po cukierkach, tekturowym Big Ben'em z którego wyjedzono już herbatniki. Kalejdoskop szminek, błyszczyków do ust i lakierów do paznokci, wypełniał resztki wolnej przestrzeni.
Żaneta patrzyła tępymi, chciwymi oczkami, to na plakat, to na chłopaka. Jej mocno pomalowane usta, rozciągnęły się, odsłaniając pożółkłe, zachodzące na siebie, zęby. Wyglądała teraz jeszcze prymitywniej, niż kiedykolwiek. Poczuł do niej, jeszcze większą odrazę i jednocześnie, jeszcze większe pożądanie.
Zamknęła cicho drzwi i przekręciła łucznik. Podeszła do wersalki i zaczęła ją rozkładać. On trzymał w rękach, wyciągniętą z wersalki pościel, z nadrukami księżnej Diany.
– Puszcze tylko szczocha i zaraz wracam... – powiedziała Żaneta i wyszła.
Rozłożył prześcieradło i kołdrę,i tak jak stał, w skarpetkach, w ubraniu, położył się na niej, a właściwie na księżnej Dianie. Leżeli teraz, twarzą w twarz. Ze ściany, uśmiechał się do nich jej syn. Pościel była nieświeża, przepocona, ale chłód, jaki dawała, działał kojąco na wyczerpane upałem ciało. Ta wilgotna nieświeżość, kwaśny odór potu, niosły go teraz, z powrotem, w odległe noce, spędzane tutaj, nieludzko wyczerpujące, wypełnione piciem alkoholu, seksem, słuchaniem radia i totalną, niewyobrażalną beztroską.
Odwrócił się na plecy, czując napływające do oczu, łzy. Nalepiona na całą ścianę fototapeta, przedstawiała egzotyczną plażę. W jednym miejscu była już zupełnie wyblakła, w innym, całkiem pożółkła i brudna, na całej płaszczyźnie, pokryta pajęczyną mikroskopijnych pęknięć i rozstępów, opierające się o nią głowy, wytarły przez lata, kilka białych plam. Patrząc na wypłowiały błękit wody, na piasek i palmy, przypomniał sobie nagle, wszystkie te przerwy, na papierosa, na szklankę wina, na trójkową listę przebojów, gdy, podążając za wzrokiem, bez trudu przenikał na plażę, ocienioną palmami i tuż nad wodą, płynął dalej, daleko, sięgając bezkresu wyznaczanego jedynie przez marzenia, kiedy z trudem wyrównywali oddechy, pozwalając, by pot, wolno ściekał po ich skórze, kropla po kropli, nie skażeni najmniejszą świadomością, że oto, kropla po kropli, ścieka ich czas.
Znów powróciło poczucie obezwładniającego smutku, w jakim się tonie, po utracie tego, co najcenniejsze; dojmujący żal, którego, od tygodni, nie mógł się pozbyć; tęsknota, której źródła, jak zwykle, nie potrafił dostrzec.
Zamknął oczy i czując, jak opuszczają go resztki sił, poczuł jednocześnie napełniającą go ulgę, tak głęboką, że gdy poprzez zamknięte powieki, przebił się do niego nagły rozbłysk nieba za oknem, nie potrafił już powiedzieć, czy jest to koniec świata, czy początek snu.