Wklejam, bo ciekawy:
Wojciech Młynarski: - Coraz trudniej "robić swoje"...
Z WOJCIECHEM MŁYNARSKIM rozmawiał Marek Różycki jr-- Był Pan objawieniem lat 1962-1968, cudownym dzieckiem polskiej piosenki, która – w Pana tekstach i wykonaniu – potrafiła być interwencyjna, drapieżna, społeczna, nieskłamana, polska i swojska. Niedawno obchodził Pan jubileusz 50-lecia swojej pracy artystycznej, a obecnie – 73.-te urodziny. Co robi Pan, by żyć w zgodzie z własnym sumieniem – sumieniem twórcy ?-- Nie byłem cudownym dzieckiem. Debiutowałem dość prawidłowo, po studiach na polonistyce, kiedy miałem już 23 lata. Długo jeszcze mogłem pozostać przy teatrzyku „HYBRYDY”, podobnie jak moi koledzy – Janek Pietrzak, Jonasz Kofta czy Adam Kreczmar. To raczej oni korzystali z cenzusu „cudownych dzieci”, a przynajmniej – „cudownych studentów”, którymi już dawno nie byli. Ja postanowiłem uprawiać działalność czysto profesjonalną – pisać teksty i wykonywać je na zawodowej estradzie. Działo się to z różnym skutkiem, niektórzy nawet odradzali mi śpiewanie, sugerując, bym zajął się wyłącznie pisaniem tekstów. Wybrałem formę dosyć komunikatywną, jaką jest słowo śpiewane, piosenka – czyli forma skrótowa, w której trzeba się posługiwać sformułowaniami sloganowymi, aforyzmami i w tych utworach starałem się definiować mój stosunek do świata.
-- Wracając jednak do sprawy sumienia twórcy…-- Czy pisząc przez te ponad 50 lat zachowałem tożsamość, czy mam czyste sumienie?... Strasznie ciężko jest to sformułować – niech to robią za mnie inni. To jest tak: coś się w kraju dzieje, następują przeobrażenia, zmieniają się jakieś konfiguracje, gabinety itp. – a tutaj jest facet, który na bieżąco stara się formułować swój stosunek do rzeczywistości. Ludzie obserwują go i mówią: albo pan jesteś chorągiewką na wietrze, albo robisz swoje, niezależnie skąd wiatr wieje. Trudno jest mi w języku dyskursywnym formułować jakieś programy, założenia, bo wypowiadam się poprzez to, co piszę, często nie wprost, w sposób dość przewrotny. I niech sobie szanowny słuchacz łaskawie sądzi i ocenia – czy te wypowiedzi są dowodem spokoju, czy niepokoju mojego sumienia…
-- Wszystko zaczęło się od piosenki „Niedziela na Głównym” w 1963 roku. Dlaczego obrał Pan sobie za mistrzów – Mariana Hemara, Juliana Tuwima i Jeremiego Przyborę ?-- W dziedzinie, którą staram się uprawiać, trzeba mieć jakichś Mistrzów. To jest jakby zależność cechowa: musi być mistrz, czeladnik i terminator. Trzeba się od kogoś uczyć i na kimś wzorować. Uważam, że sprawą podstawową i zasadniczą w tym, co się robi, jest perfekcja warsztatowa. Akurat ci autorzy, których pan wymienił, są rzeczywiście perfekcjonistami. Zmienia się epoka, zmienia się styl, słownictwo – pozostaje jednak coś takiego, trudnego być może do zdefiniowania, ale istniejącego, konkretnego, jak umiejętność posługiwania się formą. Tę umiejętność posiedli oni w stopniu ogromnie wysokim. I ja w podobny sposób patrzę na to, co robię, mam podobny temperament i dlatego właśnie staram się ich naśladować; przy oczywistej zmianie obyczajów, słownictwa, często zmianie celów i całej otoczki, w jakiej dany utwór się pisze.
-- Prawdziwa sztuka rodzi się z protestu, a nie z afirmacji. Wańkowicz zauważył, że pisarz, artysta, ma prawo do pasji, choćby niesłusznych – spełnia rolę pożyteczną, prowokując reakcje. Na jakiej reakcji Panu szczególnie zależy ?-- Szczególnie zależy mi na tym, by odbiorca zechciał przez chwilę zastanowić się, zadumać, pomyśleć. Później może się nie zgodzić, mało tego – może poczuć się zirytowany czy zdenerwowany, ale żeby przez moment zechciał zatrzymać uwagę na tym, co ja chciałem mu przekazać. Jest to być może program minimum, ale mnie to satysfakcjonuje. Kiedy czytelnik bierze do ręki książkę, esej, felieton i zaczyna czytać, i studiować słowo pisane – dokonuje tym samym „aktu współpracy” z autorem, podejmuje trud poznania, przyjmując ofertę, propozycję. Ja mam sytuację trudniejszą – jestem słuchany. Oczywiście, moje teksty zostały wydane, wyszły dwa tomiki i nawet dobrze się rozeszły – co świadczy, że ludzie wykazali nimi jakieś zainteresowanie. Ale ten właściwy akt, ta relacja nadawczo-odbiorcza ma miejsce wówczas, gdy ja śpiewam, a ktoś mnie słucha. W tym przypadku wywód myśli musi być absolutnie klarowny i jasny, bo jeżeli słuchacz choć przez sekundę zastanowi się, co było w poprzedniej zwrotce – ja śpiewam już kolejną… i w ten sposób nigdy się nie zejdziemy, nie spotkamy. Tak więc zależy mi na maksymalnym skupieniu, natężeniu słuchacza. Pochlebiam sobie, że na recitalach – z reguły kameralnych – gdzie przychodzi pewna wyrobiona już grupa publiczności – to skupienie uwagi istnieje.
- Nie będzie nadużyciem, jeśli powiem, że obserwuje się zjawisko coraz większej pauperyzacji publiczności, obniżenie jej wymagań intelektualnych i poziomu estetycznego. Chyba trudno twórcy Pańskiego pokroju o kontakt z publicznością na poziomie wyższym od potocznego ?-- To jest pytanie, na które nie można dać całkowicie jednoznacznej odpowiedzi. Zacząłbym od sprawy tak prozaicznej, jak cena biletu. Pan sobie zdaje sprawę, że w tej chwili cena biletu na imprezę typu maraton kabaretowy czy nawet recital – waha się od 150 do 250 zł! Wedle mego mniemania ta najlepsza publiczność wtedy nie przychodzi. Po prostu jej na to nie stać… Najlepsza publiczność to młoda inteligencja – tuż po studiach, często bezrobotni studenci-absolwenci czy też ludzie starsi, wegetujący na żenujących emeryturach. Kolejna sprawa: rejestruje taką prawidłowość, że nasz kabaret – co jest zjawiskiem przykrym – zdominowany został prawie wyłącznie przez autorów wykonujących swoje utwory. Coraz mniej jest aktorów kabaretowych z prawdziwego zdarzenia. Występujący zaś autorzy robią dziwne założenie, że publiczność jest mało inteligentna. A robiąc to założenie – bardzo często schlebiają coraz niższym gustom publiczności. Powodzenie zaś mierzą natężeniem rechotu na sali, długością oklasków…
-- Znam to z autopsji…-- Przecież można także zaprezentować interesujący, ważny utwór o wysokiej próbie artystycznej, który przejdzie prawie że bez braw i aplauzów. Ale jeżeli jest ważny, istotny – gdzieś tam do świadomości tych ludzi dotrze. To jest zjawisko prawdziwe i trudno jest mi coś więcej na ten temat powiedzieć. Ja akurat może jestem trochę zdemoralizowany pod tym względem, dlatego że przez wiele lat występowałem na Małej Scenie Teatru Ateneum, gdzie przychodzi doskonała publiczność, tak zwana publiczność teatralna. Jestem zdania, że publiczność dobra, chłonna, kojarząca, jest cały czas. Ona wciąż czeka na interesujące, wartościowe propozycje. W kabarecie musi być prowadzona pewnego rodzaju gra – pomiędzy nadawcą i odbiorcą. I właśnie ta publiczność skłonna jest podjąć tę grę. Z chwilą, gdy słychać na mieście, że gdzieś jest coś ambitnego, że ta rzeczywistość kreowana w kabarecie jest cokolwiek bardziej subtelna, apeluje do inteligencji, oczytania i wyrafinowanego poczucia humoru – to ci ludzie odnajdują się natychmiast, dowiadują się „pantoflową pocztą” i tłumnie schodzą się na przedstawienie.
-- Nie miał Pan koszmarnego snu, że - dajmy na to – w piątym etapie „transformacji ustrojowej” troska i pogoń za lepszym usytuowaniem ekonomicznym, obniży oczekiwania intelektualne odbiorcy do poziomu konsumenta kotleta schabowego w knajpie n-tej kategorii. Ja już boję się włączać telewizor, gdy emitują dość szeroko pojmowane „programy rozrywkowe” !!!-- Wierzę w podstawowe prawo funkcjonowania kultury, w prawo ciągłości. W kulturze nie robimy przerwy w oddychaniu, mimo wszystko następuje kontynuacja dorobku pokoleń i wciąż coś z czegoś wyrasta. Tak samo jest ze wspólnotą poczucia humoru i z autentycznymi potrzebami – między innymi w takim fragmencie życia kulturalnego, jakim jest kabaret czy w ogóle rozrywka.
-- Jest Pan Woody Allenem polskiej kultury… Jest Pan Twórcą dość elitarnym, rzekłbym nawet – trudnym, którego twórczość często rozmija się z oczekiwaniami tak zwanego „masowego odbiorcy”…-- Ja tę świadomość mam. Kiedy startowałem, formuła, którą proponowałem, była początkowo akceptowana z wielkimi oporami. Przebijałem się dość długo, bowiem jedna czy druga nagroda na Festiwalu w Opolu jeszcze o niczym nie świadczy. Opole jest raz do roku, a potem jest tak zwana szara rzeczywistość estrady zawodowej, w której człowiek musi się odnaleźć. A więc walka o wyrobienie sobie nazwiska, jakiejś marki, zdobycie swojego widza-fana, który później mnie rozpoznaje, identyfikuje, słucha, oczekuje i na mnie liczy. Ten proces przebiegał dość długo, aż wreszcie pewna poetyka, formuła twórczości – zaczęła się trochę upowszechniać. Zdaję sobie sprawę, że nie jest to „produkt masowy”, bo masowym być nie może. Oczywiście, w tym co piszę, w piosence, utrafiłem także w gusta masowe – myślę tu dla przykładu o utworach „Ach, co to był za ślub” czy choćby „O życie, kocham cię nad życie”. Właśnie w tym celu je pisałem, żeby trafiły do masowego odbiorcy i stały się popularne.
-- Jest Pan obsesyjnym wręcz profesjonalistą – jak zatem odnajduje się Pan w naszej rozmemłanej rzeczywistości? Czy wynika to z Pana statusu twórcy, który w swej pracy nie musi korzystać z „pomocy” rozmaitych kooperantów ?... -- Uważam, że tekst w kabarecie powinien być napisany w sposób „wytworny”. Identyfikuję się z opinią, że sztuka to jest ostatnia dziedzina, w której zachowują się pewne hierarchie natury arystokratycznej. Tam jest miejsce – schronienie ?... – dla ostatnich arystokratów – Ducha, Intelektu, Słowa. Na przykład za takiego arystokratę słowa zawsze uważałem Mariana Hemara, który umiał właśnie pisać w sposób wytworny. I teraz problem: jak to robić, jak pracować, pisać, jak normalnie funkcjonować w tak totalnie zdezintegrowanej rzeczywistości, jak nasza? Kiedy wszystko porozbijane jest na najdrobniejsze atomy i atomiki, kiedy umysły ludzi zaprząta jedynie gonitwa za pracą, zarobkiem, utrzymaniem się na powierzchni życia, nie utopieniem się… Obłęd w oczach, nerwy na wierzchu, brak czasu, brak pieniędzy na godną egzystencję! Zanikły takie formy życia towarzyskiego, kulturalnego, jak spotkania, forma konwersacji – dla samej przyjemności rozmowy.
-- ! ! !...-- Nastąpiło zdziczenie, całkowity upadek obyczajów. Jestem za tym, żeby, na ile to możliwe, na swoim własnym poletku, wokół siebie – próbować kontynuować tradycję, którą wyniosło się z domu, ze środowiska. Odnaleźć trochę czasu dla spraw ponad przyziemnej egzystencji biologicznej. Wracając jeszcze do kwestii profesjonalizmu – nie można przesadzać w tym zmierzaniu ku doskonałości. Jest taki moment, kiedy zaczyna się gonić w piętkę i wówczas ratunek można znaleźć u autorytetów. Znam kilku takich ludzi, których poważam i cenię, do których zwracam się z prośbą o radę, ocenę, pomoc. Właśnie tym autorytetom bezgranicznie ufam.
-- … jest Pan wrogiem grubej dosadności, miłośnikiem podtekstu, nieoczekiwanej pointy i potęgi rozumu…-- Stoję zawsze na stanowisku, że jeżeli można coś zrobić – to robić, choćby cokolwiek! Najłatwiej jest narzekać, moja zaś dewiza głosi: róbmy swoje! Fakt, że coraz trudniej jest „robić swoje”…
-- Twórczość Pana to bardziej fakt socjologiczny niż artystyczny: ostry dowcip, humor ośmieszający wady i przywary ludzkie, sposoby postępowania, poglądy, obyczajowość, stosunki społeczne i polityczne. Do tej pory prowokował Pan i wytaczał bliźnim proces… myślowy. Zamierza Pan jeszcze zmieniać świat, naprawiać ludzi ?-- To jest, niestety, niemożliwe. Dawno temu, na samym początku, kiedy zaczynałem pisać – wydawało mi się, że za pośrednictwem twórczości, atakując czyjeś szare komórki, można uczynić ludzi lepszymi i przeobrazić świat. Dzisiaj mogę powiedzieć, że wpływ sztuki na ludzką świadomość nie jest zbyt wielki, ale… jest. To taka praca, która musi mieć – jak wszystko, co w życiu robimy – perspektywę. Moja perspektywa jest dożywotnia. Jak długo będę żył, dopóki mi będą służyły szare komórki – będę się upominał o zdrowy rozsądek i o proste, podstawowe prawa tak zwanego zwyczajnego człowieka. Mam na uwadze, by tym co piszę, do niego dotrzeć, z nim się porozumieć. Z tego, co stwierdza medycyna, uruchamiamy bardzo niewielką część mózgu, w związku z czym jest jeszcze wiele tych komórek do wynajęcia. Starałem się zawsze w tej mojej drobnej formie piosenkarskiej – na każdym etapie – formułować to, co podpowiada mi zdrowy rozsądek. U zarania lat siedemdziesiątych próbowałem pokazać, że obrazek jest inny, a klocki troszkę inne. W okresie posierpniowych euforii napisałem kilka tekstów gloryfikujących zdrowy rozsądek i refleksję nad tym, co nas wszystkich otacza. W dobie specyficznej polskiej demokracji – również staram się skłonić do zastanowienia się, do zadumy nad – niestety – bardzo ułomną naturą ludzką… Aby BYĆ, a nie tylko CHCIEĆ i MIEĆ… za wszelką cenę i „po trupach” bliźnich. Aby realne życie nie było dla rodaków smutno-tragicznym kabaretem, do którego skecze, monologi i cały scenariusz piszą nieudolne, skorumpowane władze.
-- … bo polska demokracja, to jest wybór przez niekompetentną większość – skorumpowanej mniejszości !-- …po prostu, jeżeli uczyniło się kiedyś pewne założenia – trzeba przy nich trwać i może to jest właśnie owo Sumienie.
-- Proszę o przykład.-- Jedno z takich podstawowych założeń: w tym kraju jest moje miejsce, ja tutaj mieszkam, stąd się nie ruszę, mam świadomość, że tutaj wzrosłem i tu tkwią moje korzenie. Pomimo to, że dzieją się wokół mnie najróżniejsze rzeczy – ja tutaj będę trwał. To są moje korty, mimo że na różne godziny wynajmują je różni faceci. Być może to jest truizm… To jednak niesamowite, że facet, który pisze rzeczy względnie zgrabnie sformułowane, kąśliwe, żartobliwe, przyparty do muru: „ale co ma pan naprawdę na myśli, jak tam jest z tym pana sumieniem…” – zaczyna się plątać w zeznaniach… To jest nawet częste zjawisko…
-- …i od razu sprawa robi się podejrzana… Pewnie ktoś zaraz by zechciał zajrzeć do Pana teczki… Właśnie, miernota ma zawsze na podorędziu zasób dyżurnych sloganów, tryska świetnym samopoczuciem i zwykle szybciej i skuteczniej potrafi się przebić. Dlaczego ?!-- Tych wielkich spraw i wielkich słów – tak już strasznie nadużyto i tak sobie nimi wielokrotnie wycierano gębę w najróżniejszych kontekstach, że człowiek często może by nawet chciał użyć jakiegoś takiego sformułowania bardziej okrągłego i górnolotnego, ale go po prostu odrzuca…
-- Współpracując z Teatrem Ateneum – grał Pan tam swój słynny recital i zrealizował spektakle na dwóch scenach: „Brela” – na Scenie 61 i „Hemara” na Scenie na Dole. Dokonał Pan przekładów Brela, Brassensa, Aznavoura, Leo Ferre, Buscalione, Okudżawy, Wysockiego. Jak Pan sądzi – dlaczego obecnie brakuje w Polsce dobrych tekściarzy-rzemieślników ?-- Cała nasza fonografia i radio zarzucone są i zaśmiecone byle jakimi tekstami, ponieważ nie działają żadne komisje weryfikujące tę „radosną” twórczość. Przed laty złe teksty były po prostu odrzucane. Ja sam wykonywałem tego typu niewdzięczną pracę, trzydzieści pięć lat temu pomagając prowadzić Agnieszce Osieckiej radiowe studio piosenki. Obecnie byle jak napisany tekst piosenki jest natychmiast przyjęty. Nie mówię już o muzyce rockowej, bo to nie moja działka. Od tego są fachowcy, którzy uczenie dywagują na temat tej „twórczości”. Ja drżę, gdy dotrą do mnie jakieś strzępki tekstów, które są tam wykrzykiwane. Ale właśnie ludzie biegli w tym przedmiocie dowodzą, że im prymitywniej napisany tekst – tym lepszy. A poza tym „rock jest faktem i proszę się od niego odczepić”. Tak więc odczepiłem się od tej muzyki. Natomiast jeśli chodzi o piosenkę – mogę powiedzieć, że podejmuję się ocenić i pokazać, dlaczego dany tekst nie jest dobrze napisany i bądź go zdyskwalifikować, bądź też udowodnić, że jest pomysł, ale trzeba jeszcze usiąść i ten tekst napisać. Niech sobie kwitnie radosna twórczość amatorska, ale z chwilą, gdy to ma być nagrywane, emitowane, utrwalane, powielane i przynieść zysk – wymierny nie tylko w złotówkach – musi być przez kogoś weryfikowane.
-- Zmieńmy dyscyplinę. „Nasz kabaret profesjonalny ustawia sobie poprzeczkę szalenie nisko. Jest nieciekawy, artystycznie rozgadany, tchórzliwy, szalenie skomercjalizowany i stał się po prostu maszynką do zarabiania pieniędzy” – to Pana diagnoza z przełomu lat 80. i 90. dotycząca objawów. Pacjent już w tym czasie prawie umarł, ale gdzie upatruje Pan źródeł choroby ?-- Kabaret artystyczny, kabaret moich marzeń – jeszcze się nie odrodził. Na przykład „Dudek” był tradycyjny, miał swoje korzenie w kabarecie międzywojennym, którego formuła niewątpliwie wciąż jest atrakcyjna i nadal miałaby swoją klientelę. Ale ja oczekuję od kabaretu pewnej kreatywności, żeby były w nim pomysły i przemawiały różne formy oddziaływania na publiczność – od pantomimy po piosenkę. Dzisiaj zaś najczęściej spotykamy na spektaklu dwóch facetów, którzy stoją naprzeciw siebie i „nawijają”, sypiąc lepszymi czy gorszymi żartami i dowcipami. No i muszą być zapraszani medialni goście… A przecież mamy nadal sentyment do form dawno zapomnianych na estradzie – kupletu, skeczu, monologu, ballady. Nie tak dawno w końcu – kabaret literacki lansował i pokazywał pewien gust, smak, ustawiając poprzeczkę dość wysoko, jeśli chodzi o wysublimowane poczucie humoru, kulturę odbioru, skojarzenia literackie.
-- Dzisiaj nie widzę w kabarecie metaforyki, żadnej pomysłowości…!-- Tę pomysłowość polskiemu kabaretowi dały kabarety studenckie z ich złotego okresu – „Pstrąg”, „Bim Bom”, STS. Myślę, że tak długo, jak nie odrodzi się w tej twórczej formule teatr studencki i nie zacznie promieniować – my nie będziemy mogli w ogóle mówić o interesującym kabarecie. Od wielkiego dzwonu pewne nowinki są zauważalne. Kilkanaście lat temu na przykład na Przeglądzie Akademickich Kabaretów Amatorskich – PAKA - był taki kabaret , „Koń Polski” i jeszcze jeden z Zielonej Góry, którego nazwy nie pamiętam, ale w których odnalazłem elementy tego, co kiedyś było takie frapujące.
-- Ale kabaret stracił z pola widzenia rzeczywistość, przestał być wielogłosem na tematy publiczne. Mnie się wydaje, że władza tak się ośmiesza, że przerasta po prostu jakąkolwiek inwencję satyryków – wbijając społeczeństwo w czarną rozpacz !-- Właśnie, kabaret w niebezpieczny sposób zawęził perspektywę swojego zainteresowania: zaczęły dominować dwa tematy: przyłożyć władzy i niesmaczne dowcipy poniżej pasa – taki seks nadwiślański. Jeżeli kiedyś kabaret posługiwał się różnorodnymi językami scenicznymi – inscenizowany obrazek, pantomima, blekaut, subtelna parodia zjawisk, sytuacji, a nie tylko osób – to ja miałem do czynienia z jakąś wrażliwością, pomysłowością, z jakimś stosunkiem do świata, do rzeczywistości. Skoro to ma być zabawa ludzi inteligentnych, kulturalnych – to przecież można odwoływać się do całej masy innych rzeczy, takich jak lektury, znajomość malarstwa, umiejętności skojarzeń na tematy teatralne, filmowe itp. Tylko trzeba mieć w sobie tego rodzaju potrzebę, jakąś chęć i zacząć w delikatny, nie narzucający się sposób kołatać, kołatać, kołatać do tych ludzkich głów. Jestem przekonany, że jeden się załapie, drugi, trzeci, aż może zrobi się moda, zdrowy snobizm i wróci coś takiego, co będzie ciekawe, zabawne, inspirujące, wartościowe. Mnie, generalnie rzecz biorąc, kabarety w obowiązującej obecnie formie – w straszliwy sposób nudzą. Domyślam się tej formuły od razu, widzę ku czemu to zmierza i po prostu przestaje mnie to bawić.
-- A nie uważa Pan, że straszliwie ubywa wciąż ludzi, którzy mają „wspólne lektury” i coraz trudniej odwoływać się do podobnych przeżyć intelektualnych, by nadawca i odbiorca znajdowali się na tym samym zakresie fal ? I spełnia się proroctwo Abrahama Molesa, że wszechpanujący amerykański kicz stał się już ‘sztuką szczęścia’, także w Polsce – kraju o dwóch tysiącach lat tradycji…-- Ma pan rację, ale wtedy niech choćby ta mała wspólnota się jakoś ze sobą dogada. Ci Robinsonowie kultury na swych wysepkach. Bardzo duża jest jednak siła promieniowania i oddziaływania takiej elity intelektualnej na społeczeństwo. Robi się moda, tworzy taka otoczka snobistyczna, która może być zaczynem zmian. Dochodzimy tutaj do bardzo ważnego zagadnienia: naprawdę można określić stan umysłów ludzi i jakby kondycję danego społeczeństwa – na podstawie jego zabaw. W co się bawimy… Uważam, że z tymi zabawami, niestety, nie jest najlepiej. One więdną, giną, bo nie ma inwencji, tego esprit – ducha, który to wszystko powinien przenikać.
-- Ktoś może strawestować znaną fraszkę: „wam chodzi o igraszki, nam idzie o życie…”. Może zbyt wiele jest przygnębiających spraw natury bytowej, więc dominuje w narodzie świadomość mało wzniosłej egzystencji… „Gdy słyszę słowo – kultura – otwiera mi się w kieszeni… pusty portfel”…-- Jeżeli istotnie jest bardzo ciężko i ludzie tracą radość, wręcz chęć do życia, są zabiegani i ponurzy – co jest w stanie podnieść ich na duchu? Taka jest właśnie rola i powinność rozrywki. Otóż uważam, a jestem tym sądzie niestety odosobniony, że gdy taki sfrustrowany i zmęczony człowiek idzie do kabaretu, na recital czy do teatru - jeśli w ogóle go jeszcze na taki „luksus” stać - a tam zaczynają mu opowiadać, jak jest wstrętnie, ponuro, obrzydliwie, to on nawet nie odreagowuje tej rzeczywistości, tylko jest jeszcze bardziej wściekły. Oczywiście, upraszczam, ale jestem zdania, że jemu przede wszystkim trzeba pokazać coś, co jest od strony formy perfekcyjnie zrobione. Nie chodzi o to, by sztuka oderwała człowieka od rzeczywistości, uśpiła go, czy wprowadziła w stan jakiejś nirwany; ale by zapewniła przeżycia na wysokim poziomie artystycznym, co będzie dla niego relaksem i „oczyszczeniem” – swoistym katharsis.
-- Przeżył Pan boom, sławę wręcz, popularność – ale i niełaskę, kiedy był Pan na niepisanym indeksie. Przepraszam, ale szlag mnie trafia, że i obecnie media nie „rozpieszczają” Pana. Co dzisiaj rozumie Pan pod określeniem – doświadczenie?-- To świadomość popełnionych błędów. Nikt nie jest od nich wolny, błędy popełnia się zawsze. Ważne jest, by z perspektywy patrząc, wiedzieć, że ten błąd się popełniło i go nie powtarzać. Pojęcie błędu jest zresztą relatywne, na pewno zaś kształcące.
-- Federico Fellini był nieco innego zdania, gdy głosił, że popełnianie inteligentnych błędów jest wielką sztuką… Mówimy o warunkach stawania się, poznawania i wreszcie „wyboru siebie”. Skąd bierze się fenomen Pańskiej oryginalności i niezależności? Gdzie tkwią korzenie Pana osobowości, która jest przecież także wypadkową pokoleń rodziny?-- Po stronie mojego ojca mam bardzo bogate tradycje muzyczne. Moi stryjowie i ojciec grali na różnych instrumentach, a nad całą rodziną unosił się duch dziadka, Emila Młynarskiego, który był wielkim twórcą naszej opery, dyrygentem i kompozytorem. Moja mama uczyła się śpiewu przed wojną, która niestety przeszkodziła jej w karierze. Ale tuż po wojnie, w domu mojej babki, w którym wychowywałem się pod Warszawą – była właśnie taka artystyczna atmosfera. To był duży dom, który przechował mnóstwo ludzi w czasie wojny. Tam odbywały się koncerty śpiewaków, kolegów mamy; pamiętam także występy pana, który zajmował się melorecytacją. Między innymi przybiegała na nie Maja Komorowska, która mieszkała trzy domy dalej. Począwszy od szkoły podstawowej poprzez liceum – zawsze pisałem jakieś wiersze. Mama te wprawki zbierała i nikt do tego większej wagi nie przywiązywał. Studiując polonistykę, wstydziłem się tej „twórczości”. Dopiero kończąc studia, gdy zaczepiłem się w „Hybrydach”, w latach 1961-62 - pisałem teksty piosenek, konferansjerkę, zapowiadałem, reżyserowałem programy i tak mnie to wciągnęło, że już przy tym zostałem. Wówczas to zyskałem świadomość, że krótka piosenka, kuplet, ma częstokroć piorunującą siłę oddziaływania na publiczność.
-- Na koniec proszę o radę – trawestując słowa Pańskiej piosenki: jak skutecznie przetrzymać rodzimą paranoję – robiąc swoje? -- Zawsze trzeba być w akcji, w drodze do wytyczonego celu. Choćby nie wiem jak panu przeszkadzali…
-- Dziękuję, że Pan jest...http://marrjr.salon24.pl/659633,wojciec ... obic-swoje