Pierwsze wywiady (1976-1980)- część 2.

Tutaj kierujcie pytania do mnie, na które postaram się odpowiedzieć w miarę możliwości.

Pierwsze wywiady (1976-1980)- część 2.

Postprzez maciejlysakowski Pt, 03.05.2013 18:46

Sztandar Młodych z 27.06.1980r.

Krystyna Janda: Ekscesy uprawiam tylko w sztuce

- Nikt nie pozostaje obojętny wobec zjawiska, jakim jest Krystyna Janda. Jedni Panią uwielbiają, innych denerwuje Pani sposób bycia, agresja, przebojowość.

- Ja tego nie odczuwam. Żyję w zamkniętym kręgu ludzi. Ze studia radiowego przechodzę do studia telewizyjnego, a z niego na plan filmowy lub do teatru i ciągle obracam się wśród tych samych ludzi. Oni też mnie oceniają. Nie wiem więc czy poza tym kręgiem jestem lubiana czy nienawidzona. Nie dostaję też korespondencji, a recenzje staram się czytać rozsądnie.

- A jednak będę się upierała, że i u nas istnieje coś, co można by nazwać mitem Jandy. Ludzi zaczyna teraz bardziej interesować Pani jako kobieta zajęta twórczością, niż dzieło, które tworzy.

- Nie mam tej świadomości. Nigdy też nie byłam rozpieszczana. Rzadko kto mi mówi, że dobrze zagrałam. Koledzy, dyrektor teatru, reżyserzy mówią mi o moich brakach, błędach – i słusznie. Nie żyję więc na fali „euforii”. Raczej przeciwnie. Żyję w ciągłym strachu i mam poczucie zagrożenia. Kiedy dostaję kolejną propozycję, boję się, że czegoś nie potrafię, czegoś nie wiem. Takie właśnie mam problemy. Wiem jak się uśmiechać czy podlizywać. Mogę nawet i lubię być miła. Uważam tylko, że w tym zawodzie nie mogę liczyć się z opinią i dla jej przychylności rezygnować z drastycznych środków wyrazu. Kiedy np. w „Dusi, Rybie...” policzkuję Basię Wrzesińską, to nie mogę się bać, że publiczność będzie się zżymała. Ja dokładnie wiem, że to mocny środek, ale dużo mówiący o postaci, którą gram. Jest cała gmatwanina różnych zależności w tym zawodzie. A ja musiałam podjąć decyzję, kim chcę być, co bardziej mnie interesuje: czy popularność czy realizowanie wyobrażeń – nawet wbrew temu jak je przyjmie opinia publiczna.

- Broniąc postaci negatywnych Pani koledzy musieliby grać wbrew sobie. Dlatego często odmawiają przyjęcia takich ról. Panią zaś można namówić na „coś złego”.

- Jeśli wiem, że tak właśnie wyglądać ma rola, to decyduję się na najdrastyczniejsze środki. Gram teraz Maud w „ Dziewięćdziesiątym trzecim”. To bardzo trudna postać do „obrony”. Normalny człowiek, który przychodzi dzisiaj do teatru i patrzy na rozhisteryzowaną dziewczynę, która denuncjuje ojca tylko dlatego, że nie jest bohaterem, doznaje wrażeń raczej negatywnych. Czuję z widowni niechęć do postaci, którą gram. Ale decyduję sie grać tak - jak myślę – chciała Przybyszewska, kiedy to pisała.

- Czyli odrzucając wszelką kokieterię i tzw. półśrodki bierze Pani tę postać w obronę.

- Nawet mi mówią: Krysiu, czy nie przesadzasz? A ja, że nie. Dlatego, że się zdecydowałam. Niech mnie nie lubią, ale jeśli choć 10 osób zrozumie z mojej roli, iż to jest akt ostatecznej desperacji i miłości do tego człowieka, że ta dziewczyna nie może kochać kogoś, kto jest „niczym“ to będę zadowolona. Skoro mam już grać taką rolę, to gram ją do końca. I tak robię za każdym razem: w „Człowieku z marmuru“, w „Bez znieczulenia“...

- Nie cieniuje Pani swoich środków. Gra brutalnie, posługuje się ostrą kreską, wydobywa jedynie białe lub czarne strony człowieczej natury. Czy to nie spłyca pewnych problemów?
Krystyna Janda: Miałam takie zarzuty, że obdzieram te postaci z niuansów. Może tak jest, ale staram się maksymalnie wypowiedzieć to, co chcę powiedzieć.


- O Pani prywatności wiemy niewiele i to tylko na podstawie ról. A wiedza to myląca, niepewna.

- Ale ja się po prostu wstydzę mjej prywatności. O ile to ode mnie zależy nigdy nie pozwalam w nią wejść.

- Ludzie zazdroszczą Pani pewności siebie, przebojowości.

- W rzeczywistości to, nieprawda. Mam masę stresów, problemów, nigdy nie byłam z siebie zadowolona dłużej niż dwie godziny. Ciągle się czegoś boję. Ten zawód jest jak powtarzany co trzy godziny egzamin z matematyki. I ja się cały czas czuję jak na sali egzaminacyjnej. Oczywiście Andrzej Wajda twierdzi, że kiedy przestanę się bać, nie będę już taką aktorką, jaką jestem. „Jak trzęsą Ci się rączki – mówi – to jest dobrze“.

- Czy to, że taka jest Pani w pracy nie jest wynikiem podobnych zachowań w życiu zawodowym. Niezadowolenie z siebie jako np. z żony czy matki nie wywołuje spięć?

- Żyję raczej spokojnie, po mieszczańsku. Całe moje życie prywatne podporządkowane jest właściwie relaksowi. Ponieważ w pracy tak się spalam, staram się w domu odsuwać od siebie wszelkie problemy.

- Mnie się wydaje, że z tym właśnie najtrudniej.

- Nie mam jakiś specjalnych potrzeb. Nastawiona jestem na spokój, ciepło i pewien porządek w życiu. NIc nie jest dla mnie ważniejsze niż systematyczność i uregulowany tryb życia. To mi pozwala zachować równowagę psychiczną. Ciągle zderzam się z różnymi opiniami na mój temat – i to raczej negatywnymi. Gdybym była mniej odporna zaczęłabym coś zmieniać w sobie. Starałabym się podobać. Nic takiego nie robię. Ekscesy uprawiam tylko w sztuce.

- Wydaje mi się, że tak angażuje się Pani w to co robi, że nic po za pracą dla Pani nie istnieje.

- Niektórzy uważają to za kabotyństwo. Koledzy żartują sobie z aktorów zachowujących się na planie tak, jak postać, którą grają i nawet poza kamerą nie potrafią się od niej oderwać. A mnie się to zdarza. Często jestem tak zrośnięta z postacią, że przez te 10 godzin pobytu na planie zapominam o własnej osobowości. Przejmuję na sibei reakcje – nawet organiczne moich bohaterów. To takie podświadome przygotowywanie się. Kiedy grałam np. Arletkę w „Murku“ zachowywałam się na planie skandalicznie. Kiedy zaś Elżbietę w „Granicy“ – byłam bez zarzutu: spokojna, skupiona. Wpadałam dokładnie w taki sam nastrój jaki cechował te kobiety.

- Potrafi Pani powiedzieć, dlaczego tak się dzieje?

- To chyba takie przygotowanie do ciągłej dyspozycyjności psychicznej. Tyle jest rzeczy, które przeszkadzają przy pracy w filmie. To szalenie denerwująca machina, a ja nie potrafię wyłączyć się iczekać na sygnał: proszę grać. Cały czas chodzę w kostiumie, rozmawiam z przyjaciółmi, jem lody, ale kestem w tym jednym rytmie, który jest potrzebny do zagranai w ciągu zaledwie 10 minut. To dla mnie rodzaj samoobrony przed przeciwnościami.

- Filmowy debiut w „Człowieku z marmuru“ był chyba dla Pani dużym przeżyciem? Wydawało mi się, że przerysowała Pani Agnieszkę, jakby za wszelką cenę chciała Pani udowodnić pewne jej racje.

- Robiąc ten film schudłam 7 kilo ze zdenerwowania i napięcia. Później nie miałam roli, która wymagałaby ode mnie tyle skupienia.

- Nie dziwię się Wajdzie, że do tego filmu wybrał Panią. Gdybym była reżyserem – mój wybór byłby taki sam. Zawsze podziwiałam w Pani tę zniewalającą siłę, która każe uważać że jest Pani lepsza od innych.

- Zdjęcia próbne przechyliły szalę na moją korzyść. Ale i w tym przypadku był to szczęśliwy zbieg okoliczności. Ja tylko pomogłam szczęściu. Cała sprawa polega tylko ny tym, by umieć pomagać tym przypadkom i wykorzystywać szanse, które daje „szczęście”.

- To Pani cały czas gra!

- W czasie zdjęć do „Człowieka z marmuru” byłam naprawdę zdenerwowana. Za dwa dni czekała mnie premiera w teatrze, a po za tym miałam bardzo niedobre doświadczenia z filmem. Parę razy – jako młodą aktorkę – „obrażono” mnie tam. Byłam więc wtedy rozżalona i tak najeżona do filmu i ludzi przy nim pracujących, że zachowywałam się dość ryzykownie jak na młodą aktorkę, której zależy na roli. I chyba to właśnie, Andrzeja Wajdę zajęło. Wydawało mu się, że taka jest we mnie siła, taka godność... ale to tylko przypadek.

- Wydaje się, że ma Pani wielką wiarę w siebie. Chyba w dzieciństwie czuła się Pani zawsze dowartościowana.

- Było wręcz przeciwnie. Miałam i mam do dzisiaj stertę kompleksów. Kiedy robią mi zdjęcia – wstydzę się. Wejście na scenę i powiedzenie prywatnie dwu zdań, to dla mnie wielkie przeżycie. A śpiewać wstydzę się tak, że weszłabym pod krzesło. Ale, kiedy wiem co mam zagrać i wymyślę, co to ma znaczyć – nie wstydzę się niczego! I tak bardzo chcę przekazać to, co wymyśliłam na temat postaci, że przemienia się to w siłę i pewność siebie. Ale w gruncie rzeczy jestem nieśmiała (tu pewnie wszyscy uśmiechną się z powątpiewaniem). Nie mam tupetu, nie potrafię krzyczeć na nikogo, ani być tak bezczelna jak w rolach. Natomiast w momencie, kiedy coś sobie wymyślę, a ktoś mi mówi, że to „nie tak” – potrafię staranować 20 osób.

- Ma Pani niesamowitą zdolność przekonywania!

- Natomiast kiedy nie wiem, co mam grać, jestem kompletnie bezradna. Chodzę, wałęsam się i jestem nieszczęśliwa, dopóki pewnego dnia czegoś nie wymyślę.

- Nie potrafi Pani jednak bronić naiwności. Może dlatego, że tej cechy nie ma Pani w soie. Aniela ze „Slubów panieńskich” była nieprawdziwa.

- Moja Aniela nie była postacią fredrowską. Zresztą tak niewiele wtedy umiałam. To była moja pierwsza rola teatralna. Wiedziałam też jak bardzo różnię się psychiką i temperamentem od tej postaci.

- Zawodowo żyje Pani bardzo aktywnie. Nie uważa Pani, że za bardzo skupiona jest Pani na sobie, za mało czasu poświęca rodzinie, dziecku?

- Odkąd urodziłam Marysię mam uczucie niepokoju w żołądku gdy jestem poza domem. Ale ona ma w tej chwili 5 i pół roku, a ja uspokajam się coraz bardziej. Nie obarczam jej swoimi problemami zawodowymi, a kiedy jestem wolna – cały czas poświęcam właśnie jej. W domu do niczego się nie przygotowuję, niczego nie uczę. Wszystko robię na próbach. To żelazna zasada. Mimo że zawód traktuję szalenie emocjonalnie, jestem ambitna – jak mówią „pazerna na pracę”, kiedy wracam do domu uwielbiam nic nie robić. Siedzę, oglądam telewizję, palę papierosy, czytam dziecku bajki, spotykam się na plotkach z przyjaciółkami. Tak zwyczajnie odpoczywam.

Rozmawiała: Marta Sztokfisz
Fot. Zofia Nasierowska


Obrazek


razem, Nr 26 z 29.06.1980r.

Grubą krechą
Rozmowa z Krystyną Jandą



- Lubi Pani Jerzego Stuhra?

- Bardzo. Uważam go za wspaniałego aktora.

- Nie spotkaliście się, Pani i on, na ekranie. Myślę, że to znamienne. Nowy, bardzo dynamiczny, twardy i pełen ekspresji typ aktorstwa, jaki od paru lat proponujecie filmowej widowni, trzeba chyba dawkować ostrożnie. Pani i Stuhr w jednym kadrze – to mogłoby rozsadzić ekran.

- Ciekawe, co Pan mówi, bo mamy zamiar, teraz na jesieni, spotkać się z Jurkiem na planie. Zdaje się, że zagramy małżeństwo.

- Siądę w dalszych rzędach. Ale proszę powiedzieć, czy definiuje Pani na własny użytek tę nową jakość aktorską, która, za Pani sprawą między innymi, ujawniła się w polskim kinie?

- Ostatnio zgłaszają się do mnie dziennikarze i mówią tak: pani jest inna, osobna, pani jest indywidualnością, co pani o tym myśli? A ja się nigdy nad tym specjalnie nie zastanawiałam, rozumie Pan? I kiedy później na użytek jakiegoś wywiadu usiłowałam to prześledzić i sformułować to...

- ... nie szło. Może dowcip polega na tym, że na ekranie jest Pani po prostu sobą?

- Może. Zwłaszcza w przypadku Agnieszki z „Człowieka z marmuru” nie można powiedzieć, że ja tę postać zupełnie „wykreowałam”. Byłam tuż po szkole, nie potrafiłam jeszcze oszukiwać, nie potrafiłabym tak całkiem poza sobą zbudować kreacji. W ogóle bardzo mało wtedy jeszcze umiałam jako aktorka.

- Zostawała szczerość. I za tę rolę właśnie dostała Pani nagrodę im. Zbyszka Cybulskiego przyznawaną młodym aktorom, którzy dają z siebie coś więcej poza płaskim kunsztem odtwórstwa. Za rozpęd, pasję, bunt i szarżę. Za to, że stworzyła Pani postać współczesnej dziewczyny, dla wielu irytującej, ale mądrej i uczciwej zarazem. Zbyt mądrej, żeby być cyniczną. I zbyt uczciwej, żeby być bierną.

- To ładne, co Pan mówi, tyle że ja myślałam nieco prościej. Każdej bohaterce, którą gram, staram się dać dużą godność osobistą. Jest to mój gest w stosunku do postaci – staram się stworzyć wyraźną granicę, której ta postać, nawet gdy jest negatywna, nie może przekroczyć.

- Granicę etyczną.

- Oczywiście. A co się tyczy rozpędu, to może polega to na tym, że ja w ogóle jestem dynamiczna. To znaczy na przykład, że kiedy stoję w „maluchu” na skrzyżowaniu, a koło mnie stoi „BMW” to nie wiem dlaczego, ja się przecież nie ścigam, ale po prostu nie znoszę tracić czasu...

- ...I noga sama naciska gaz.

- Jasne. A jak jestem na scenie albo siedzę na widowni i czuję tak w uchu, że jest długo i nudno, mam natychmiast „atak histerii”. Tak szybko dookoła wszystko się toczy i ja też pewnie jestem podłączona pod to tempo. Rozumie Pan? Szkoda tracić czasu. A poza tym Wajda ciągle mi powtarza – musi być jak czarne na białym.

- Wajda jest autorem jeszcze jednego powiedzenia: Krystyna Janda najzdolniejszy chłopiec w polskim kinie, z jakim pracowałem od czasów Zbyszka...

- Ostatnio powtarzał to często na festiwalu w Berlinie, ale po raz pierwszy powiedział to zdanie na spotkaniu całej ekipy po zakończeniu zdjęć do „Człowieka z marmuru”. Dorobiłam sobie prywatną interpretację, że może polega to po prostu na tym, że bohaterowie jego wczesnych wspaniałych filmów, bohaterowie tzw. szkoły polskiej, to byli nieudacznicy, mężczyźni szalenie wrażliwi, same kłębki frustracji i niepokojów. Nawet jeśli na coś się zamierzali, to nigdy nie mogli doprowadzić tego do końca. A w „Człowieku z marmuru” chodziło o stworzenie zupełnie innej postaci. Jeśli bohaterka ma jakieś niepokoje lub kłopoty, to je przezwycięża i jest zdecydowana, a więc - „męska”. Ale naprawdę to nie wiem co Wajda przez to rozumie. Może powiedział tak dlatego, że do czasu tego filmu żadna chyba kobieta nie dostała u nas roli, w której trzeba działać. Kobiety w filmie polskim były jak orchidee, za którymi mężczyźni tęsknią, a one wzdychają bądź płaczą – są pokazywane po prostu jako piękne stworzenia.

- Ale Pani męskie role nie ograniczają się do tego jednego fimu. To się zaczęło w teatrze „Dorianem Grayem”; w „Bez znieczulenia” Pani postać jest po męsku samotna i twarda, a w „Dyrygencie” oglądamy kobietę mądrą, uczciwą, lojalną, absolutnie wolną od histerii, a więc, proszę wybaczyć, też jakby niekobiecą.

- Jak zaczynaliśmy ten ostatni film, spytałam Wajdę, co mam zagrać. Odpowiedział mi tak: kobietę, o której marzą wszyscy mężczyźni. Ciekawe, powiedziałam, jak ty sobie wyobrażasz, o czym marzą mężczyźni...

- O lojalności oczywiście, o pięknie, uczciwości, o kobiecie, która gotowa jest ponieść konsekwencje swoich działań, o kobiecie, która potrafi odróżnić wartości autentyczne od skłamanych i wybrać to pierwsze. Wyliczam to Pani w skrócie, ale już i z tego widać, że jest to postać, którą trudno spotkać. Tymczasem za granicą odbierano ją pewnie jako dokument o nowej Polsce. Zetknęła się Pani z taką interpretacją ze strony zagranicznych dziennikarzy?

- Raczej nie, wie Pan, oni głównie intersują się Wajdą. Po „Dyrygencie” pytali go o to, jaki jest jego stosunek do tej historii, co o tym myśli. A Andrzej na to: Ja jestem jakby tą kobietą, to kobieta to jest mój pogląd, moje poglądy włożyłem w usta tej kobiety.

- Pani, nieformalny przywódca polskich feministek, jako nosiciel męskich cnót i męskich marzeń – nie jest to humorystyczne?

- Dlaczego? Co do ideologii feministek to oczywiście nie zgadzam się, nic z tego nie rozumiem, co to znaczy Woman Lib, co to znaczy życie bez mężczyzny – ja nie mam siły i w ogóle dlaczego? Ja bardzo lubię mężczyzn. Natomiast to, że Wajda mnie akurat wybrał, że te parę ról poszło akurat w tym kierunku, to może być zbieg okoliczności, ale tylko dla mnie – aktorki zrazu bardzo niedoświadczonej. Ale oprócz tego, że jestem aktorką, że gram to, co mi napisano, że staram się pomóc w wyrażaniu ogólnej ideologii filmu, do czego przykłada się cała ekipa, to przecież musi się to ze mną jakoś zgadzać psychologicznie i charakterologicznie.

- I zgadza się rzeczywiście. Inaczej nie byłoby uznania, wielkiej popularności, nagród.

- Dziękuję. Natomiast co się tyczy odbioru moich ról za granicą, to opowiem jedną tylko historię, jaka przydarzyła się w Stanach. Pokazywano „Człowieka z marmuru” w jednym z ośrodków uniwersyteckich, gdzie był wydział filmowy, na którym oprócz chłopaków znajdowało się około dwudziestki dziewcząt. To były wylęknione dziewczyny, do tego stopnia przygaszone przez tych chłopców dokoła, że od bardzo długiego już czasu żadna z nich nie złożyła najdrobniejszego scenariusza. Po pokazaniu naszego filmu kilkanaście dziewczyn przyniosło scenariusze już następnego dnia i, co jest najśmieszniejsze wszystkie one na drugi dzień przyszły na zajęcia w dżinsach. To chyba znaczy, że ten film, ta rola, podziałały na te dziewczyny szalenie mobilizjąco.

- Historia jak z bajki: Amerykanie uczą się od Polaków nosić dżinsy. Polska kobieta ośmiela kobiety amerykańskie. Polskie aktorstwo olśniewa w kraju, w którym kunszt aktorski doprowadzono do maestrii... Wszystkie stereotypy odwrócone!

- Chyba Pan żartuje! Z drugiej strony, kiedy szukałam odpowiedzi na to, także przez Pana postawione pytanie, o nową jakość mojego i w ogóle polskiego aktorstwa, to wymyśliłam sobie, że to przyszło do nas między innymi z amerykańskiego filmu. Myśmy dzięki nim zobaczyli, że można grać szeroko, wspaniale, mocno, odważnie. Byłam zachwycona Nicholsonem w „Easy rider” – to znaczy, że można tak plastycznie, tak wyraziście nie bać się. Grać nie tak delikatnie jak Watteau malował pejzaże, tylko jak Picasso, ciągnąć grubą krechą, odważyć się, bić pięścią, przekazywać to, co się wie, maksymalnie i do końca. Całym sobą, organizmem, nerwami. To się jakoś spotkało z moim osobistym dynamizmem i może dlatego uznałam, że jeśli już jestem w tym zawodzie, to dlaczego mam go traktować po kupiecku – tak trochę zagram, trochę nie, może zrozumieją.

- To musi być bardzo męczące?

- Oj, strasznie. Dlatego to nie prawda, że ja jestem taka dynamiczna przez cały czas. W życiu prywatnym najbardziej lubię, żeby ktoś wziął za mnie wszystkie moje problemy, a ja chowam głowę pod koszulę. Robię to zresztą w „Dyrygencie”, jak co do czego, to rozpinam sweter, chowam głowę i mówię: Jezus Maria, niech się dzieje co chce, ja mam głowę pod koszulą.

- To może zagra Pani jeszcze kiedyś kobietę-orchideę?

- Próbowałam kilka razy, ale mi podobno nie wychodziło.

- A kogo chciałaby Pani zagrać z wielkiego teatralnego repertuaru, o czym marzyła Pani idąc do PWST? Bo te wielkie filmowe role, ja wiem, trafiły się, ale mogło ich nie być.

- Tak myślę, że miałam dużo szczęścia... W teatrze nie grałam jeszcze Szekspira i po prostu nie mogę się doczekać, kiedy zagram.

- Lady Makbet?

- Och, już cokolwiek, byle Szekspir napisał, rozumie Pan? Ja się nigdy z tym nie zetknęłam, a chciałabym spróbować, czy emocje, które są we mnie, czy wielkość tych emocji mogłabym władować w ten dramat, w którym, jak myślę, trzeba emocji używać przede wszystkim.

- Załóżmy, że aktorstwo nie wypaliło, co by Pani wtedy w życiu robiła?

- Różne rzeczy, nie wiem, przypuszczam, że wiele zawodów, lubię różne zajęcia, lubię żyć. Malowałam już obrazy, tańczyłam w Operetce Warszawskiej, skończyłam Szkołę Muzyczną... Nie, dziennikarstwo chyba nie, wydaje mi się, że jestem za głupia. Ale... już mam, przypszczam, że ubierałabym kobiety. To mnie naprawdę interesuje, to mnie bawi, lubię patrzeć na kobiety, jak się poruszają. Przypuszczam, że mogłabym być projektantem mody i tak sobie wyobrażam, że kazałabym kobietom troszeczkę się odważyć.

- Ale na co?

- No wie Pan, tak w ogóle.

Rozmawiał: MACIEJ PAROWSKI
Zdjęcia: ANTONI ZDEBIAK


Obrazek
Avatar użytkownika
maciejlysakowski
 
Posty: 264
Dołączył(a): Śr, 23.11.2005 15:56
Lokalizacja: Kolonia/Niemcy

Re: Pierwsze wywiady (1976-1980)- część 2.

Postprzez Krystyna Janda So, 04.05.2013 22:27

Maćku! Dziękuję. A to niespodzianka. Takich rzeczy w ogóle nie mam. Dziękuję. Mam nadzieję że u Ciebie wszystko dobrże. Serdecznościi do zobaczenia.
Avatar użytkownika
Krystyna Janda
Właściciel
 
Posty: 18996
Dołączył(a): So, 14.02.2004 11:52
Lokalizacja: Milanówek


Powrót do Korespondencja