Jesteśmy cząstką w zespoleZ aktorem Krzysztofem Kolbergerem rozmawia Justyna Tomska
Krzysztof Kolberger (ur. 1950) - aktor teatralny i filmowy, także reżyser. W 1972 roku ukończył Wydział Aktorski warszawskiej PWST. Swoją karierę teatralną zaczynał w Teatrze Śląskim w Katowicach. Po roku przeniósł się do warszawskiego Teatru Narodowego, kierowanego wówczas przez Adama Hanuszkiewicza. Zagrał tam m.in. Konrada w inscenizacji "Dziadów" i Iwana w "Braciach Karamazow". Od lat 90. sam również reżyseruje. Wystawił m.in. "Krakowiaków i górali" według Bogusławskiego w Operze Wrocławskiej, a potem w Teatrze Wielkim oraz "Nędzę uszczęśliwioną", również w Warszawie. W 2005 roku razem z Małgorzatą Zajączkowską przygotował sztukę Lanie Robertsona - "Kocham O'Keeffe". Zagrał w wielu filmach. Jego głos jest jednym z najlepiej rozpoznawalnych głosów aktorskich w naszym kraju.Muszę przyznać, że czuję się jak intruz. Mam wrażenie, że niechętnie Pan się zgodził na ten wywiad. Nie dziwię się. W ciągu ostatniego roku wyszły trzy książki oparte na rozmowach, w których znalazł się Pan jako jeden z rozmówców, nie wspominając wywiadów w prasie. W 2006 roku ukazał się Przypadek nie-przypadek - wywiad-rzeka. Musi Pan być tym wszystkim zmęczony.Miałem taki okres w życiu, że nie udzielałem w ogóle wywiadów. One wszystkie były takie same. Nic nowego nie wnosiły. Może parę nowych faktów by się znalazło. I wcale się z tym nie czułem źle, powiem pani. Potem choroba sprawiła, że wywiady zaczęły ukazywać się z jej powodu i jakoś znalazł się sens tego, że mówię. Ale to prawda - już coraz mniej chętnie.
Ale porozmawiamy mimo wszystko?Porozmawiamy. Ale nie lubię, jak ktoś ze mną rozmawia o mojej chorobie. Niech lepiej opowiada o swojej. Tak naprawdę lepiej mówić o dobrych rzeczach, o zdrowiu.
Nie ukrywam, że będę krążyć wokół choroby.Wiadomo.
Ks. Twardowski wieszczył, że grozi nam wymarcie wielkich pytań, pytań o sens życia, o sens cierpienia. A Pan jest nieustannie pytany o te kwestie. Zastanawiał się Pan, dlaczego ludzie tak chętnie przychodzą do Pana i proszą o wywiady? Nie sądzę, aby to była potrzeba sensacji ze względu na chorobę.A skąd pani to wnioskuje?
Przeglądałam internet. Bardzo wiele pozytywnych komentarzy, życzeń zdrowia.Tak, rzeczywiście donoszą mi o tym. To miłe. Mnie jest trudno powiedzieć, dlaczego ludzie chcą mnie słuchać. Myślę, że przez lata, to będzie już 30 parę lat moich kontaktów z ludźmi, starałem się być uczciwy w tym, co mówię i niczego nie udawać. Mówiąc o tym oczywiście, o czym chcę mówić, o czym powinno się mówić. Nie wszystko ujawniam. Będąc osobą publiczną, głównie opowiadam o zawodzie. Oczywiście ostatnio znalazł się nowy temat, który w naturalny sposób interesuje ludzi, i nie tylko tych, którzy szukają sensacji. Może właśnie coś się stało dobrego, że ludzie, dotyczy to również dziennikarzy, nie używają mojej choroby, by podbić sobie sprzedawalność, raczej wszystko odbywa się z jakąś troską, z życzeniami dobrego zdrowia.
Ludzie potrzebują przykładu...Tak, że można z tą chorobą walczyć, że można wygrać, że to nie musi być wyrok. Ta choroba została ostatnio zakwalifikowana jako przewlekła i ciągle za mało się o niej mówi, choć oczywiście to się już zmienia. Myślę, że takie uczciwe i otwarte mówienie o sobie powoduje, że ludzie widzą autentyczność, a nie chęć pokazania siebie.
Niektórzy moi koledzy, koleżanki reklamują się, opowiadając o swoich rozwodach, o swoim życiu seksualnym. Motywuje ich chyba chęć ciągłego przypominania o sobie. Ja nie odczuwam takiej potrzeby. I nie traktuję choroby jako powodu do chwalenia się, bo nie ma się czym chwalić. Mogę się jedynie chwalić sukcesem lekarzy. Choć w sumie trochę i moim, bo jest to codzienna walka o to, żeby się nauczyć żyć z tym, co się człowiekowi przydarzyło, co więcej - znaleźć w tym jakiś sens.
Powiedział Pan: lekarz bez współpracy pacjenta niczego nie dokona.Dokładnie. Sami nic nie osiągniemy. Mówię banały i truizmy, ale tak jest. Miałem szczęście trafić na wspaniałych lekarzy, nie tylko pod względem medycznym, ale też w sferze zarażania optymizmem, wiarą w to, że można walczyć. Być może ten optymizm jest udawany. Trudno mi to oczywiście oceniać. Może to być ich cecha zawodowa, że mają tę świadomość, jak ważne jest nastawienie do tego, co się człowiekowi przydarzyło, zwłaszcza temu naznaczonemu przez śmierć. Taki człowiek wymaga nie tylko odpowiedniego nastawienia do życia, ale właśnie do śmierci. Umiejętność przeprowadzenia go przez tę granicę jest umiejętnością niezwykłą.
Co usłyszał Pan od swojego lekarza?Ty jesteś moim sukcesem, powiedział do mnie profesor Cezary Szczylik. Pamiętam też jego twarz, którą zobaczyłem po operacji, gdy się obudziłem: no witam, udało się, powiedział.
Prawdę powiedział, biorąc pod uwagę wysoką umieralność na nowotwory w Polsce.I gdzie ciągle są kłopoty z wprowadzeniem lekarstw najnowszej generacji i ich refundacją.
Ciężko było Pana namówić na lek eksperymentalny?Nie. Komuś trzeba było zaufać, zaufałem lekarzowi. Oczywiście lek ma skutki uboczne. Z którymi, zwłaszcza na początku, przyszło mi walczyć. Paradoksalnie to, że puchną mi nogi, jest bardziej uciążliwe niż sama choroba.
Jak długo Pan je bierze?Jestem już na nich ponad 3 lata. Oczywiście nie wiadomo, o ile te lekarstwa przedłużą nam życie. Ale ja już widzę efekt. Nastąpiło zmniejszenie guzów, co odczuwam natychmiast w organizmie. Inaczej się czuję, mam inną energię, przytyłem. A jednocześnie sam sobie szukam tej chęci do życia. Żyję, jak żyłem przedtem.
Ale pewnych rzeczy już Pan nie zrobi.Wiadomo. Nie pojadę do ciepłych krajów. Nie mogę się opalać. Ale jak tylko mogę, to wystawiam się na chwilkę, żeby się psychicznie podbudować, żeby skóra nie wyglądała na chorą. Później ludzie mówią: świetnie wyglądasz, zdrowo wyglądasz. I mówię sobie: jest dobrze. Żyję, pracuję, mogę zadbać o to, że nikt się nie musi mną opiekować na stałe, że mogę zapracować na życie swoje i najbliższych. Zapominam o chorobie.
A ludzie ciągle przypominają.Ja już to wkalkulowałem w moje życie. Opowiadając, że z chorobą da się wygrać, wpływam na to, że ludzie chcą podejmować walkę. To ma sens.
Tak, mówił Pan kiedyś o kobiecie......jak pan Kolberger może szaleć tak na scenie po operacji, to i ja mogę powalczyć. Czy wola życia to dopuszczenie do siebie lęku, czy wręcz przeciwnie, zablokowanie go?
Nie da się odgrodzić od lęku. Można pięknie mówić o chorobie, ale codzienność nie jest taka różowa. Są chwile...
...zwątpienia?Nie, ja nie mam takich momentów, zresztą, co to znaczy? Wiadomo, wszyscy umrzemy tak czy inaczej, ale też wiadomo, że choroba jest taką przyspieszoną lekcją przyjmowania tego momentu z... hm, jak to nazwać?
...pogodą ducha?Z pogodą ducha. Ja, pytany, czy boję się śmierci, mówię nie. Ale też nie do końca może to jest prawda. Psychicznie tak sobie to ustawiam, że w każdym momencie mogę umrzeć i to nie tylko z powodu tej choroby.
Co pana ukształtowało? Choroba to jedno, ale źródła tego nastawienia do choroby, do życia, do ludzi trzeba szukać wcześniej, w młodości, tak myślę.Dużo czasu spędzałem w otoczeniu ludzi. Pod koniec szkoły podstawowej, przez całą szkołę średnią byłem praktycznie poza domem. Miałem różne tak zwane zajęcia pozalekcyjne.
Mianowicie?Byłem Społecznym Instruktorem Młodzieżowym PCK, tak zwanym SIM-em, najmłodszym w Polsce zresztą. W wieku 18 lat byłem komendantem stuosobowego obozu. To było dobre doświadczenie. Dziś stawia się bardziej na jednostkę niż wtedy. Ale to właśnie takie organizacje ukształtowały moje poczucie obowiązku. Za Gałczyńskim powtórzę: jesteśmy cząstką w zespole. To zaprocentowało w mojej pracy zawodowej. Na każdym planie filmowym tworzy się minispołeczeństwo. Bardzo pomaga mi to moje doświadczenie w kontaktach z ludźmi i myślę, że im ze mną także.
Czego, oprócz pierwszej pomocy, uczył Pan, będąc SIM-em?Myślenia o innych. Oczywiście, że jestem egoistą. Jeśli się uprawia taki zawód jak mój, to się musi trochę nim być. Kiedy się choruje, tym bardziej nawet, dla własnej ochrony. Teraz sobie wyobrażam, jakim byłbym egoistą, gdyby nie moje społecznikowskie doświadczenia z tamtego okresu.
Oczywiście, ważniejsze były te zajęcia, które kierowały mnie ku szkole aktorskiej. Kabaret, gazetka szkolna, klub tańca turniejowego, konkursy recytatorskie, zespół tańca ludowego.
To był od początku świadomy wybór?Nie wiem właśnie. To raczej była dla mnie zabawa, radosne odnajdywanie siebie.
Podobno chciał Pan kiedyś zostać księdzem. Prawda to czy fałsz?Czasem mówi się takie rzeczy na użytek wywiadu. Chociaż rzeczywiście był taki moment. Myślę, że było to raczej szukanie powołania. Zawód, który w końcu wybrałem, można nazwać powołaniem. Teraz widzę w tym jakiś sens. Jedna i druga profesja polega na kontakcie z ludźmi. Bez wiernych ksiądz nie istnieje, bez widzów nie istnieje aktor. Tu i tu operuje się słowem - co jest bardzo ważne w moim życiu - zwłaszcza słowem poetyckim. Moje pierwsze role u Hanuszkiewicza w Teatrze Narodowym czy podczas pierwszego sezonu po szkole w Katowicach u Ignacego Gogolewskiego, były pisane wierszem. Na tyle musiałem nauczyć się operować wierszem, żeby było naturalne, że gram postać, a nie mówię jakąś dziwną mową.
Naprawdę bardzo lubię mówić poezję, szczególnie ostatnio, choćby ze względów siłowych. Nie każdą rolę mogę zagrać, nie każdą też rolę otrzymuję. Reżyserzy trochę mnie oszczędzają lub nie wiedzą, na co mnie stać, obawiają się, czy podołam. Dlatego tym, co najczęściej robię, są spotkania z widzami poprzez słowo poetyckie. Bardzo to jest dla mnie ważne.
Ale będzie Pan nadal reżyserował?Lekarstwo, które zażywam, skutecznie podziałało na mnie i coraz więcej mam siły. Rzeczywiście przymierzam się do bardziej skomplikowanych zadań - na przykład do reżyserowania sztuki, co zresztą kilkakrotnie po operacjach robiłem, chociażby reżyserując i grając jednocześnie w dwuosobowej sztuce "Kocham O'Keeffe", czego, być może, w normalnej sytuacji bym się nie podjął. Ciągle podnoszę sobie poprzeczkę, sprawdzam, co mogę, a czego nie.
Gdzie teraz znajduje się poprzeczka?Nie chcę konkretyzować. Rozmowy się toczą, muszę jeszcze znaleźć teatr, w którym bym to zrobił. Ale mam już obsadę. Powiem tylko, że będą to trzy panie w sztuce, w której normalnie grają trzej panowie. Po operacji 4 lata temu przyszedł do mnie Emilian Kamiński z planami zbudowania teatru Kamienica na Alei Solidarności w Warszawie. I powiedział: ja mam takie plany i chcę, żebyś w tym teatrze u mnie zagrał, bierz się do roboty, wychodź ze szpitala. Udało mu się z tym teatrem. No i teraz muszę dotrzymać obietnicy. Kolejną rzecz, którą chciałbym zrobić, nazwałem monodramem poetyckim. Zbudowałem go z liryków Broniewskiego i poprosiłem Włodzimierza Nahornego o muzykę. Część będzie śpiewana. To kolejne podniesienie poprzeczki.
Może reżyserzy nie dzwonią, bo myślą, że Pan nie ma czasu? Tyle planów, tyle spotkań z ludźmi...Nie, to nie to. Produkcja teraz bardzo przyspieszyła. Kiedyś w 3 miesiące robiło się film, teraz kilkanaście odcinków serialu. To wymaga kilkugodzinnej pracy w ciągu dnia, co dla mnie jest trudne. Chociaż kilka razy zdarzyło mi się wziąć udział w mniejszych zadaniach w normalnej produkcji i wytrzymywałem, nie sprawiałem żadnych kłopotów. Dawano mi tylko więcej szans na odpoczynek. Rozumiem obawy reżyserów, że może mi się coś stać, mogę wylądować w szpitalu. Zresztą tak było w zeszłym roku, w trakcie prób w Teatrze Narodowym. Na szczęście na tyle wcześnie przed premierą, że spokojnie zdążyłem wrócić na resztę prób i zagrać premierę oraz resztę przedstawień. Te obawy są dla mnie zrozumiałe.
Cofnijmy się na moment w czasie. Dziewiętnaście lat temu wykryto u Pana nowotwór nerki, którą lekarze musieli usunąć. Co było dalej?Zmiana trybu życia. Ale do pewnego momentu. Potem żyłem normalnie. Powiedziano mi, że jeżeli po 5 latach od operacji wszystko będzie OK, to mogę się uważać za wyleczonego.
Nie powiedzieli, że nowotwór wróci po latach?Nie. Zapytałem lekarzy, dlaczego mi nie powiedzieli. Odpowiedzieli, że nie było sensu mówić, że nie ma na to metody.
Jest Pan im za to wdzięczny czy wręcz przeciwnie?Wdzięczny. Żyłem ze spokojem. I tak miałem szczęście, że nawrót choroby nie objawił się wcześniej, kiedy nie było jeszcze żadnych metod ratowania.
Dziewiętnaście lat temu nie powiedział Pan nikomu z rodziny o chorobie.Wtedy moja siostra walczyła z nowotworem, przegrywała tę walkę. Ponieważ w czasie, gdy dowiedziałem się, że muszę poddać się operacji, miałem jechać ze spektaklem do Szwajcarii, rodzina myślała, że rzeczywiście pojechałem. Nie mieli dodatkowego stresu. Dopiero jak wyszedłem ze szpitala, po operacji usunięcia nerki, którą przeprowadzał profesor Andrzej Borkowski, poszedłem do siostry i powiedziałem jej o operacji. O tym, że przy okazji zwykłej wizyty u lekarza wspomniałem o jej chorobie, a lekarz na wszelki wypadek zrobił mi USG. Dzięki temu wykryto u mnie nowotwór. Powiedziałem jej, że uratowała mi życie, a siostra na to: chociaż tyle mogłam dla ciebie zrobić. Myślę, że to było dla niej ważne. Tak jak dla mnie, by pomóc innym poprzez własny przykład. To nadaje sens. Stąd też publiczne powiedzenie o chorobie.
Piętnaście lat spokoju, aż cztery lata temu odkryto u Pana przerzut do trzustki.Jedna ekipa odmówiła operacji, twierdząc, że w ogóle nie ma szans, żeby to się udało. Profesor Edward Stanowski uratował mi życie, i właśnie dzięki niemu to wszystko funkcjonuje, mimo braku wielu organów. Śmieję się, że jestem dowodem na to, że człowiek może żyć bez podrobów.
Po usunięciu trzustki, dwunastnicy, śledziony i paru jeszcze organów nie produkuję insuliny. Normalnie cukrzyca dla wielu ludzi jest ciężką chorobą, a dla mnie tylko pewnym utrudnieniem. Tu odnajduję wspaniałą codzienną pomoc ze strony doktor Ewy Svejdy-Hutnikiewicz. Oczywiście, czasami grzeszę. Jem słodkie, smażone. Dwa dni po tym cierpię, ale, cóż, warto. A dawano mi kilka procent szans na przeżycie.
Co Pan poczuł, gdy pierwsza ekipa odmówiła?Nie wiedziałem o tym, dopiero później się dowiedziałem. Było parę momentów, w których widziałem kilka takich min lekarzy, szczególnie młodych, którzy nie potrafili niczego ukryć, czytając moją kartę choroby. To wielka umiejętność lekarza, żeby nie kłamać, ale nie wszystko od razu powiedzieć. Kiedyś, po jakimś ataku, zawieziono mnie do szpitala. Młody lekarz zobaczył wyniki, zobaczył mnie i powiedział moim bliskim: możecie państwo jechać do domu, pan Kolberger umiera.
W jaki sposób zareagowałby Pan, gdyby przypadkiem usłyszał słowa tego lekarza?Nie uwierzyłbym.
Jakim człowiekiem jest lekarz, który uratował Panu życie?Jest człowiekiem o niezwykłej witalności. Kiedyś przywitałem go, gdy przyszedł na obchód: witam mistrza. A profesor Stanowski na to: Mistrzem to pan jest - w chorowaniu. Czasami trzeba coś zagrać, w tym dobrym tego słowa znaczeniu.
Wysoko poprzeczkę Panu ustawił.Tak, chciałem jej sprostać. Zresztą jestem dobrym pacjentem. Inaczej nikt by mi nie pomógł. Już po kilku tygodniach wyszedłem ze szpitala, bo miałem spektakl, miałem termin. Wszyscy na widowni wiedzieli, że dzień wcześniej wyszedłem ze szpitala. Stałem na scenie i trząsłem się jak osika z osłabienia. Podobno zrobiło to niesamowite wrażenie. Podobnie było po przerzucie na wątrobę, a więc i kolejnej operacji przeprowadzonej przez profesora Marka Krawczyka.
Mobilizacja poprzez obowiązek.Niedawno udzielałem wywiadu, w którym poproszono mnie o określenie siebie jednym słowem. Powiedziałem: obowiązkowość. Mam obowiązek o godzinie 19 zacząć przedstawienie i cokolwiek by się działo, musi się ono odbyć. Bardzo niewiele spektakli odwołano z mojego powodu przez 30 kilka lat mojej pracy zawodowej. Praca ma terapeutyczne działanie.
Nie chciał Pan nigdy zostać lekarzem?Mama bardzo chciała. Ale gdy miałem kiedyś dyżur na pogotowiu w ramach zajęć PCK, prawie zemdlałem, gdy przywieziono chłopaka, któremu brat przeciął policzek żyletką.
Można być lekarzem w wielu dziedzinach.Myślę, że w moim zawodzie też jestem lekarzem.
Lekarzem dusz?Nazwijmy to tak. Powiązało się to z tym, co mi się przytrafiło.
Pana mottem było kiedyś zdanie: nie marnujcie czasu. Coś się zmieniło w tej kwestii?Usłyszałem je w latach 80. Byłem nad morzem w Dębnikach i prowadził tam mszę ks. Maliński. Niekonwencjonalny ksiądz, który śpiewał na mszy Dopóki ziemia kręci się Okudżawy. Cała msza była przeplatana jednym zdaniem: nie marnujcie czasu. W tej chwili jeszcze bardziej to rozumiem, zwłaszcza że coraz mniej tego czasu, że życie bardzo przyspieszyło, że czas nam potwornie przecieka przez palce.
Nie marnować czasu na co?Na życie, które nie jest twórcze. Na życie, które niczego nie przynosi mnie ani moim bliskim, ale także, i wcale nie na ostatnim miejscu, moim widzom.
Medycyna Praktyczna 2009/11