przez riv-er Pt, 06.02.2009 17:48
Rozdział 1
Stanęło na tym, że pojadę. Spakowałam kilka najpotrzebniejszych rzeczy w stary, wysłużony plecak. Książka, zeszyt, notes i parę zabazgranych kartek, które równie dobrze mogły być kiedyś serwetkami w przypadkowej knajpie. Dorzuciłam powyciągany sweter i dużo za duży szalik. No i obowiązkowo misia. Zostało mi jeszcze pół godziny wolnego czasu. Rozkraczyłam się wygodnie na kanapie, z kawa i papierosem. Zastanawiałam się, po kiego grzyba mam w ogóle tam jechać. Do tego jeszcze sama i z resztką pieniędzy, które mi zostały po ostatnim obrazie. Na sama myśl o tamtej sprzedaży krew mnie zalewała gorąca. Stara, głupia baba przez pół dnia nie mogła się zdecydować, a kiedy podjęła już decyzję, to chciała go dostać prawie za darmo. Małpa wredna! Przez trzy tygodnie nad nim ślęczałam, pół mieszkania zapaskudziłam werniksem i pędzlami. Kiedy go już wymęczyłam, to za cholerę nigdzie nie mogłam dostać odpowiedniej dla niego ramy. Wściec się można bez problemu, a ta starucha oferowała mi 200zł. Ugh! Nie chce nawet o tym myśleć. Zwłaszcza, że i tak go dostała za tę cenę. A wszystko przez tego siwego kurdupla i jego zapewnienie o bogatych znajomych, którzy ponoć żyją malarstwem. Jeśli wszyscy są tacy, jak ta stara matrona, to niedługo zacznę dokładać to tego interesu, zamiast czerpać z niego fundusze na własne, i tak już przerażająco okrojone, utrzymanie. Nawet na kolorowy telewizor mnie nie stać. Jak tak dalej pójdzie, to będę musiała zastawić sprzęt grający. Zgroza! Popatrzyłam na zegarek. Zostało mi jeszcze dziesięć minut, żeby się rozmyślić i zadzwonić do niego z propozycją, żeby mnie pocałował w dupę. Kusząca propozycja! Zwłaszcza, że w ciągu jednego dnia nie znajdzie nikogo innego na moje miejsce. Może zadzwonić i go trochę pomęczyć? Niech się popłaszczy przede mną, w końcu też czasem zasługuję na jakąś rozrywkę. Ostatnią miałam w Święta, kiedy zapomniał prezentu dla żony. Kupił ode mnie najgorszy obraz, jaki udało mi się znaleźć na strychu. Nie tylko go kupił, ale na dodatek za sumę iście bajońską. 1000zł za gołą babę pod czterdziestkę, która stawia pasjansa przypadkowemu przechodniowi na ulicy. Miałam wtedy królewską Wigilię: szampan, faworki i chińszczyzna z budki na rogu. Obżarłam się jak świnia.
Teraz miałam kolejną szansę na dodatkowe fundusze żywieniowe. Jednocześnie mogłabym odbić sobie u niego za ten nieszczęśliwie sprzedany obraz.
- Misiu, to ty? – wycedziłam słodziutko, jak tylko usłyszałam charakterystyczne sapanie po drugiej stronie słuchawki. – Wiesz, Misiu, nie przyjadę niestety. Zęby mi rosną, no wiesz, te ostatnie – ósemki, czy jak im tam. Strasznie mnie bolą. Musisz znaleźć kogoś innego – wypaliłam bez zająknięcia.
- Słuchaj, Kochana, ty mi tego nie rób. Dobrze wiesz, że nie zdążę już nikogo znaleźć na tę imprezę. Musisz przyjechać, więc nie marudź, tylko wsadzaj tyłek w autobus i przyjeżdżaj! – Arti był wyraźnie wytrącony z równowagi, co ogromnie mnie cieszyło.
- Mówiłam ci już, że mam hemoroidy?! Takie kilkugodzinne telepanie się po naszych drogach nie bardzo im służy... – ziewnęłam przeciągle do słuchawki chcąc, żeby wyraźnie usłyszał, jaki mam stosunek do całej tej sytuacji.
- Boże!!! Ile?! Tylko nie igraj z ogniem, bo nie ręczę za siebie! – już prawie jęczał do aparatu.
- Trzy razy tyle! – tak się rozziewałam, że nie mogłam teraz zamknąć dzioba. – Trzy i ani grosza mniej, bo się pogniewam!
- Czyś ty na głowę upadła?! 1500zł za to, że przez weekend będziesz mieszkać u mnie, że będę cię żywił, że będziesz piła moje alkohole i... – roztrajkotał się na dobre.
- ...bawiła twoich nadętych znajomych udając jakąś skretyniałą malarkę, której na oczy nie widziałam; tylko po to, żeby podnieść twój wizerunek w nowym środowisku, do którego od kilku miesięcy bezskutecznie usiłujesz się dostać. Mam rację? – dokończyłam jednym tchem jego entuzjastycznie rozpoczęty monolog.
- Ona wcale nie jest skretyniała! Ona jest sławna! – ratował się jak mógł.
- Jeśli sławna, to pewnie i skretynieje niedługo – mało mnie interesował los jakiejś kobieciny, która była ponoć jego znajomą. – Poza tym, jeśli ona od trzech lat mieszka w Nairobi, to pewnie już jej się tam coś rzuciło na globus. – Spojrzałam na zegarek. – Decyduj się, kochany, bo za godzinę mam autobus i jak będziesz dalej marudził, to twoja gwiazda wieczoru nie zdąży na dworzec i będzie klops.
- 1000, więcej nie dam! – postawił się licząc na cud.
- Całuj psa w nos i swoich znajomych. Mam co jeść, dzisiaj będzie dobry film, więc weekend zapowiada się wspaniale. Przynajmniej dla mnie. Pozdrów żonę! Pa! – udałam, ze odkładam słuchawkę.
- Stój!!! Zgoda. Boże, co ja z tobą mam. Dostaniesz, ile zechcesz, tylko zapakuj się w ten autobus i bądź tu wieczorem – poddał się bez problemu, sapiąc przy tym, jak po ciężkim biegu.
- A nie przyjechałbyś po mnie? – nic nie szkodziło spróbować. – Gwiazdy nie podróżują autobusami.
- Ja ci dobrze radzę, ty mnie nie wyprowadzaj z równowagi, bo mam słabe serce. Padnę ci tu na pysk i nic nie dostaniesz – warknął.
Chyba trochę przesadziłam z tym transportem, ale mimo wszystko miło było pomarzyć.
- Dobrze, już dobrze. Spróbować przecież nie zaszkodzi. Będę koło dwudziestej. Ale dobrej whisky to mi chyba nie odmówisz, prawda Misiu? – tę jedną rzecz chciałam, żeby mi obiecał już teraz. Znając go, w przeciwnym razie, mogłam tam zastać herbatę z odzysku i stare suchary z przemytu. Wolałam mieć pewność, czym mnie będzie karmił. – I coś dobrego na kolację, bo na pewno zgłodnieję przez drogę, a twoi milusińscy nie chcą chyba zobaczyć emigrantki z trzeciego świata. I tak ostatnio kiepsko wyglądam – popatrzyłam po sobie krytycznym wzrokiem.
- Dostaniesz wszystko, czego sobie zażyczysz, tylko idź już na ten cholerny dworzec – Arti zaczął podnosić ton.
Jeszcze raz sprawdziłam godzinę.
- Ojej! Wiesz, chyba już nie zdążę. Do dworca mam niezły kawałek, a rower mi ukradli w zeszłym miesiącu – zaczęłam kwilić rozkosznie. Nawet noskiem siorbnęłam.
- Weź taksówkę. Zapłacę – poprzedził moje kolejne pytanie. – Rusz tyłek! – odłożył z trzaskiem słuchawkę.
Tym oto sposobem zyskałam kolejne pół godziny. Do plecaka dopakowałam jeszcze beret babci, bo ktoś mi kiedyś powiedział, że wszyscy wielcy lubują się w beretach. Chciałam się więc dostosować, chociaż ten cholerny krowiak – jak określa berety jedna z moich znajomych – był ze dwa numery za duży i zjeżdżał mi na dziób przy każdym mrugnięciu okiem. Jednak w towarzystwie, w którym miałam się obracać przez najbliższe dwa dni, mogło to uchodzić za szczyt elegancji i dowód mojej wyższej egzystencji. Zastanawiałam się też nad fajką po dziadku, ale doszłam do wniosku, że na pierwszy występ publiczny wystarczy samo nakrycie głowy, a raczej twarzy.
Na miejsce dojechałam przed czasem, co pozwoliło mi jeszcze na wstąpienie do małej kafejki, która wyrosła niedawno na drodze do posiadłości Artura. Usiadłam przy barze i zamówiłam małe piwo. Moja „czapeczka”, którą umieściłam na głowie zaraz po wyjściu z autobusu, wzbudzała ogólne poruszenie wśród miejscowych tubylców. Siadali teraz w bezpiecznej odległości, uśmiechali się litościwie i przyglądali, jak usiłuję upić cokolwiek z zawartości kufla, nie pozbywając się jednocześnie tej pluszowej przyłbicy, która mimo moich wytężonych starań ciągle zjeżdżała mi w trunek. Przed dotarciem do tego odległego, uroczego zakątka, skąd nawet wrony zawracają, postanowiłam sobie solennie, że za takie pieniądze, jakie udało mi się wydębić od mojego sponsora, sprezentuję mu przedstawienie godne wystawienia na Broadwayu. Za taką kwotę byłam gotowa latać nago przed ratuszem śpiewając kolędy po czesku. Poza tym – bądź co bądź – jest to okazja, aby się zakręcić i opchnąć kilka własnych obrazów. Siedziałam więc tak w tym rozciągniętym naleśniku na twarzy i usiłowałam napić się piwa choćby przez nos. Miejscowi patrzyli na mnie i szturchali się łokciami. W końcu jeden z nich wstał ze swojego miejsca i podszedł do mnie z rękami w kieszeniach.
- Pani to chyba nie tutejsza, prawda? – zagadnął z uśmiechem i zadowolony popatrzył na siedzących z tyłu kolegów.
- Ano nie, ale szybko się aklimatyzuję – bez problemu weszłam w planowana rolę. Przesunęłam beret na czubek głowy, wyjmując jego antenkę z kufla.
- Jestem Marek i od razu mi się pani spodobała – przymierzał się już, żeby usiąść obok mnie.
- A ja jeszcze nie wiem, jak się będę nazywała, ale znajomy wkrótce mi powie, a pana wcale nie zauważyłam, bo mam pypcie na oczach i stąd ten baldachim – uśmiechnęłam się słodko do faceta. – A teraz proszę mi wybaczyć, ale pana opuszczę, bo ta moja anonimowość trochę mi już dokucza – podniosłam się z miejsca, pstryknęłam w berecik i tanecznym krokiem opuściłam ten przybytek rozpusty.
Do Artiego miałam jakieś dziesięć minut spacerkiem. Kiedy dotarłam na miejsce, dochodziła dwudziesta pierwsza. Gospodarz stał na ganku, przestępując z nóżki na nóżkę.
- Rany, myślałem już, żeś się wypięła i nie przyjedziesz – na mój widok o mało się nie rozpłakał ze szczęścia. Już prawie wszyscy przyszli... co ty masz na głowie? – przyjrzał mi się uważnie.
- Ostatni krzyk mody wśród gwiazd malarstwa – okręciłam się przed nim na palcach.
- Czy to coś nie jest trochę za duże? – Arti nabrał lekkich podejrzeń. – Jeśli cos pójdzie nie tak, to otwarcie cię uprzedzam, że cię uszkodzę przy najbliższej okazji. Pamiętaj, że jesteś w moim domu i że będę cię miał ciągle na oku – pogroził mi palcem przed nosem, usiłując przybrać surowy wyraz twarzy.
Wiedziałam, że tak naprawdę, to jest śmiertelnie przerażony, bo wszystko zależy od mojego dobrego humoru.
- Zamiast tej całej szopki powiedz mi lepiej, jak ja mam się w ogóle nazywać. Miałam już po drodze pierwszego wielbiciela i nie wiedziałam nawet jaki dać mu autograf. Przez ciebie tracę popularność – zrobiłam poważną minę.
- Jesteś Dolores Nowak, masz trzydzieści dwa lata i przyjechałaś z Paryża, gdzie ostatnio tworzysz – wyrecytował na jednym oddechu, a mnie już sam początek się nie spodobał.
- Dolores?!? Kto dał jej takie imię?! Rodzice jej nie kochali, czy jak? Nie ma mowy, żebym się tak przedstawiała. Przecież wszyscy będą mnie kojarzyć ze słoniem z kreskówek Disneya! Wymyśl cos innego! Ja na to nie idę! – buntowniczo zepchnęłam beret na oczy i posadziłam tyłek na schodach przed drzwiami.
Artur usiadł obok mnie i zaczął pojednawczo.
- Słuchaj, co to za różnica? Przecież za kilka dni i tak cię już tu nie będzie – uśmiechnął się do mnie przymilająco.
- A jeśli poznam tu jakiegoś faceta i on mi się spodoba? Co mu wtedy powiem? Że zmieniam imiona w zależności od prognozy pogody? Poza tym to jest naprawdę beznadziejne imię. Ludzie litości nie mają, żeby dzieci tak nazywać. Nic dziwnego, że wyjechała do Nairobi. Tam przynajmniej nikt nie ogląda tych kreskówek, więc nie będzie się jej czepiał. Zaczynam rozumieć kobietę. Sama bym tam wyjechała – pokręciłam głową z politowaniem.
- Jezu! Nikt ci nie każe się przedstawiać. Wystarczy, że będziesz tam stała i uśmiechała się do ludzi – facet zniecierpliwionym ruchem wskazał drzwi. – Możemy już wejść? – podniósł się ze schodów.
- Stać i się uśmiechać – mruczałam do siebie pod nosem. – Myślałam, że nigdy nie będę musiała pracować w cyrku – pozbierałam swoje graty z ganku. – Hej! Jeszcze jedno! Czy ja wyglądam na trzydzieści trzy lata? – zatrzymałam go wpół drogi.
- Trzydzieści dwa – poprawił mnie szybko. – Tylko trzydzieści dwa!
- Rokiem to sobie mordę możesz wysmarować. Mam dwadzieścia dziewięć i nie wymieniasz mojego imienia, albo zabieram tyłek w troki i idę do mojego wielbiciela z baru – zrobiłam krok w stronę furtki.
- Zgoda. Zgoda! Jesteś przed trzydziestką i żadnych kreskówek – ręce mu opadły i dyndały przy kolanach. – Tylko proszę, chodźmy już do nich, zanim sobie pójdą – złożył dłonie jak do modlitwy.
Osiągnęłam chwilowo wszystko, czego było mi trzeba. Wzięłam go pod rękę i pozwoliłam poprowadzić się na przyjęcie, na którym miałam być gościem honorowym.
Po całym domu pałętali się ludzie wystrojeni jak choinki. W moim znoszonym swetrze i starych sztruksach trudno mi było nie zwracać na siebie uwagi. A może to ten hełm? Faktem jest, że ludzie lgnęli do mnie jak muchy do smrodu i na początek każdy oczywiście przedstawiał się grzecznie, czekając na to samo z mojej strony. A ja stałam jak sierota, a przed oczami przesuwał mi się korowód disneyowskich słoni, z orzeszkami ziemnymi w trąbach. Kończyła mi się wytrzymałość uśmiechniętego manekina i jedyną rzeczą, która powstrzymywała mnie przed zarżnięciem Artiego, były pieniądze, które miałam dostać jeszcze tego wieczoru, zaraz po przyjęciu. Mniej więcej po dwóch godzinach pozowania przy misie z ponczem i rozsyłaniu słodkich uśmiechów po sali, podszedł do mnie starszy jegomość, prawdopodobnie z żoną, sądząc po tym, w jaki sposób wisiała mu na ramieniu. Obszedł mnie dookoła, jak jakiegoś dziwoląga z galerii i zatrzymał mi się prawie na twarzy. Żona jeszcze bardziej zawisła mu na górnej kończynie. Oboje, sądząc po zapachu, jaki roztaczali wokół siebie, byli już mocno wstawieni i prawdopodobnie tylko to wzajemne holowanie trzymało ich jeszcze na nogach. Mężczyzna zachybotał się lekko i resztką przytomnego spojrzenia obrzucił mój beret.
- Wie pani, cały czas tak myślę i myślę i nie wiem, po co pani ten grzyb – wysunął do góry palec dla lepszego określenia przedmiotu rozważań. – O ten – zaczepił niechcący o krawędź beretu, który od razu opadł mi na brodę.
- Bo wie pan... – trochę czasu zajęło mi przywrócenie sobie wzroku. – Mam wszy i nie chciałabym ich pogubić. Pan rozumie, na przejściu granicznym musiałabym się długo tłumaczyć. Oni są tam tak skrupulatni w liczeniu... – dla wiarygodności moich zwierzeń zaczęłam iskać się po głowie.
Wokół mnie zaczął gromadzić się mały tłumek. Kątem oka zarejestrowałam przerażone spojrzenia Artiego, które ciskał w moją stronę z przeciwległego końca salonu. Pomachałam rękami jeszcze przez chwilę, jak przystało na właścicielkę dużej hodowli żyjątek, i z powrotem przyjęłam pionową pozycję. Ciekawski jegomość jednak nie zaspokoił jeszcze wszystkich potrzeb intelektualnych dotyczących mojej osoby. Znowu przysunął się do mnie na odległość wykałaczki.
- Pani naprawdę maluje te wszystkie obrazy? – starał się widzieć mnie pojedynczo co, sądząc po jego rozbieganych oczkach, nie bardzo mu wychodziło.
- Tak, Monsieur...- zarzuciłam akcentem po francusku. – Malowanie to dla mnie rodzaj ekshibicjonizmu. Pan rozbiera się przed żoną, a ja na płótnie – lekko uniosłam sweterek, prezentując skrawek bladego ciałka. Facet spojrzał na małżonkę i z powrotem na mnie. Chyba go lekko zatkało. Po chwili odzyskał głos.
- No, tak. Oczywiście. A co pani najchętniej maluje? – udawał konesera sztuki. – Portrety, martwą naturę czy może mieszane kompozycje?
- Kurczaki! Ostatnio pasjonuję się drobiem małego kalibru – zastanawiałam się czy nie zagdakać. – Są takie świeże w swej prostocie i tak wdzięcznie pozują do aktów – rozpływałam się w zachwycie.
- Aktów? – żona zamrugała półmetrowymi rzęsami.
- Bo wie szanowna pani, one są takie piękne nago, tak czysto niewinne – rozmarzyłam się wylewnie. – Golę je na łyso! – rzuciłam krótko, widząc baranie zdziwienie na twarzach moich rozmówców. Stali tak przez chwilkę i usiłowali sobie wyobrazić obiekt moich artystycznych uniesień.
Zostawiłam ich w tej intensywnej zadumie i przedefilowałam na drugi koniec pokoju, do Artiego i jego żony, która uciekła widząc, że się do nich zbliżam. Gospodarz wyglądał na mocno zdenerwowanego.
- Jezu, o czym ty im tak nawijałaś?!? Do tej pory stoją jak zamroczeni. Nawet okiem nie mrugną – wskazał na odrętwiałego jegomościa z żoną. – Coś ty im powiedziała?!
- Rozmawialiśmy o drobiu – nalałam sobie drinka z przyszykowanych zapasów. – Poraziła ich moja błyskotliwa osobowość i kurczaki – pozdrowiłam byłych rozmówców, unosząc do góry szklankę z alkoholem.
- Jakie kury?!? – Arti wytrzeszczył na mnie oczy.
- Kurczaki – poprawiłam go wspaniałomyślnie i spokojnie przeniosłam się na taras, gdzie tłok był mniejszy i powietrze lepsze. Pomału zaczynałam pocić się jak mysz pod tym cholernym beretem, który stopniowo robił się coraz cięższy. Już chciałam go zdjąć, kiedy zauważyłam toczącą się w moją stronę jakąś kobietę o tak okazałej tuszy, ze niejeden tucznik miałby jej czego pozazdrościć. Szybkim ruchem ściągnęłam beret na twarz udając, że śpię na stojąco. Zaczęłam nawet cicho pochrapywać.
- O, tutaj się pani schowała – podturlała się do mnie. – Dobrze się pani czuje?- usłyszała moje mruczenie.
- Dobry wieczór. Wszystko w porządku. Ćwicze jogę. To mi pomaga na krążenie – zrezygnowana uśmiechnęłam się do niej kwaśno. – I wzmaga popęd seksualny – mrugnęłam porozumiewawczo.
- Ja do pani właśnie w podobnej sprawie – moja rozmówczyni rozejrzała się podejrzliwie wokoło. – Artur wspominał kiedyś, że malowanie pozwala pani utrzymać świetną kondycję psychiczną i, wie pani – znowu popatrzyła dookoła – fizyczną. Czy to prawda? – spojrzała na mnie z nadzieją w świńskich oczkach.
- Oczywiście, kochanieńka – poklepałam ja po pulchnym ramieniu. – To lepsze niż aerobik i zdrowa żywność. Wystarczy na mnie spojrzeć – wyprężyłam przed nią mój uroczy szkielecik. Nie musiałam nawet wciągać brzucha, żeby pomachać jej przed oczami moimi sterczącymi żebrami. – Nawet jeść się z czasem odechciewa – dodałam odkrywając sekrety smukłej figury. Tylko obiecane honorarium powstrzymywało mnie od wygarnięcia tej babie, że to dzięki takim jak ona wyglądam jak statystka z „Listy Shindlera” i nie mam co do garnka włożyć, poza ewentualnymi aktami kurczaków. Gdybym zamordowała tę babę – przyjrzałam się jej dokładnie – miałabym racje żywnościowe do końca przyszłego roku. Życie jej ratowało chyba jedynie to, że uzmysłowiłam sobie brak zamrażarki w mojej jaskini. Ona jednak nie przeczuwała najwyraźniej moich zamiarów, bo uśmiechnęła się do mnie pełną gębą.
- Może mogłabym kiedyś panią odwiedzić i popatrzeć, jak pani maluje? – starała się ze mną spoufalić na szybkiego.
- Odwiedzić?...- no proszę, Bóg mi świadkiem, że mięcho samo mi w łapy wchodzi. Jeszcze chwila, a stracę resztkę ludzkich instynktów. Siłą przywołałam się na ziemię. – Niestety. Tworzę wyłącznie w samotności. To moment tak intymny, że czasami sama przed sobą się wstydzę – zrobiłam dzióbek w ciup i zamrugałam rzęsami. – Rozumie mnie pani, prawda? – przysunęłam się do kobiety na odległość dziesięciu centymetrów. – Poza tym... – wyprostowałam się tak gwałtownie, że moja rozmówczyni przestraszona odskoczyła do tyłu. – Poza tym maluje nago ze względów czysto higienicznych. Nie mam pralki – dodałam wyjaśniająco.
- Przecież pani jest podobno strasznie bogata!? – kobieta nie mogła mi uwierzyć.
- Taaak? – sklęłam w duchu Artiego na czym świat stoi. – Tak... – wciągnęłam głęboko powietrze. – Tak! Ale żyję oszczędnie. Tylko płytcy ludzie lubią pławić się w luksusach – zatoczyłam ręką łuk w powietrzu, obejmując zasięgiem ogród i cały dom. Jednocześnie zauważyłam w oknie Artiego z nosem przylepionym do szyby, niemal czytającego mi z ust. Uważając, żeby puszysta dama tego nie zobaczyła, pokazałam mu jęzor w całej swej okazałości, po czym wróciłam do przerwanej rozmowy.
- Nie przykładam dużej wagi do pieniędzy. Większość oddaję ojcu. Ma hodowlę dżdżownic w środkowej Azji, a to dużo kosztuje – łgałam jak z nut.
- Dżdżownice? – babą zatelepało na boki z obrzydzenia. – Co on z nimi robi? – popatrzyła na mnie zdziwiona.
- Sprzedaje okolicznym restauracjom – oblizałam się wymownie. – Są naprawdę przepyszne, proszę mi uwierzyć. Mają takie jędrne mięsko – kłapnęłam zębami, a kobieta z piskiem uciekła do domu.
Wieczór dobiegał końca. Goście pomału zbierali się do wyjścia, nie odmawiając sobie jednak obrzucenia mnie ostatnim ciekawym spojrzeniem. Czułam się jak małpa na wybiegu. Kiedy wyszła ostatnia zaproszona osoba, Arti wręczył mi obiecane honorarium. Zrobił to z taką miną, jakby liczył na to, że padnę przed nim na kolana i wycałuję mu stopy z wdzięczności. Byłam na tyle wstawiona, że nic już mu nawet nie powiedziałam. Zabrałam z jego rąk kopertę, wsunęłam ją pod beret i krokiem gwiazdy odmaszerowałam do pokoju, który dla mnie przygotowano.
Następnego dnia wybrałam się na mały rekonesans po okolicy. Wracając ze spaceru wstąpiłam do znanego mi już pubu. Usiadłam przy barze, zamówiłam cole i zaczęłam się rozglądać, czy przypadkiem nie ma gdzieś mojego starego wielbiciela. Siedział przy stoliku pod ścianą i rozmawiał z jakimś dziadkiem. Kiedy mnie zobaczył, przeprosił swojego towarzysza i uśmiechnięty podszedł do mnie, lokalizując się na sąsiednim stołku.
- Dzień dobry – wyszczerzył się pełnym uzębieniem. – Gdzie ma pani swój baldachim? – palcem wskazał na moją głowę, którą potrząsałam radośnie, pozbywszy się beretu.
- Dzisiaj nie ma wiatru – odparowałam wzruszając ramionami. – Pan tu mieszka na stałe? – rozejrzałam się po lokalu z ironicznym uśmiechem.
- Nie, tylko wynajmuję – facet był lepszy niż mi się wydawało. – Wie już pani, jak się nazywa? – zamówił sobie piwo.
- Tak, ale i tak panu nie powiem, bo będzie mnie pan kojarzył ze słoniem – dopiłam colę i zaczęłam zbierać się do wyjścia.
- Dlaczego? – wyglądał na szczerze zaskoczonego.
- Bo mnie rodzice nie kochali – rzuciłam przez ramię i wyszłam.
Przez resztę dnia albo błąkałam się bezczynnie po okolicy, albo zatruwałam życie żonie Artiego, przesiadując w jej kuchni i wyżerając z garnków wszystko, co pachniało lepiej niż te proszkowane zupy z torebek, którymi faszerowałam się od dłuższego czasu. Wieczorem znowu przyszli znajomi Artiego i szopka zaczęła się od początku. Stałam z boku i emanowałam entuzjazmem, rozsyłając uśmiechy do każdego, kto zechciał na mnie spojrzeć. Jednym słowem szczerzyłam się bez przerwy. Wśród gości było kilka nowych osób, więc moja popularność zyskana dnia wczorajszego nie zmalała ani o jotę. Podchodzili, przyglądali mi się z mieszanymi uczuciami, czasem pomacali po berecie i odchodzili obgadując mnie na całego. Dla rozrywki zagadywałam czasem jakąś kobietę, albo wystrojonego dziadka i kątem oka rejestrowałam momentalny wzrost przerażenia u gospodarza. Poza tym pomału zaczynałam się nudzić. Ponieważ w ciągu dnia nażarłam się za cały najbliższy miesiąc, nie miałam teraz specjalnie nic do roboty. Rozglądałam się więc po towarzystwie i wyłapywałam wzrokiem potencjalnych klientów na moje prace. Wczoraj udało mi się przekonać jednego faceta do kupna obrazu, który wisiał u Artiego w holu. Gwizdnął mi go kiedyś po jakiejś imprezie, której końca specjalnie nie pamiętam. Zdjęłam go wczoraj ostentacyjnie ze ściany, zanim Arti zdążył się zorientować i wręczyłam osłupiałemu mężczyźnie. Dostałam za niego 400zł, więc można powiedzieć, że zaczynałam lubić tego faceta. Dzisiaj już go nie było, ale upatrzyłam sobie kilka innych osób, które mogłyby zasilić mój fundusz emerytalny i zapewnić mi spokojne bytowanie przez najbliższe miesiące. Po niedługim czasie okazało się jednak, że prędzej świnia niebo zobaczy, nim oni cokolwiek ode mnie kupią. Owszem, doceniają to, co maluję, ale do ich salonów – od impresjonistycznych kobiecych aktów – bardziej pasowałyby kompozycje kwiatów i martwa natura. Popatrzyłam na nich jak na niedorozwiniętych.
- Jeśli szukają państwo kwiatów – mruknęłam do najbliżej stojącej kobiety – to polecam tapetę z sypialni mojej sąsiadki. Róże, stokrotki i tony innego zielska na każdym centymetrze kwadratowym – zniechęcona wzruszyłam ramionami. – A po martwą naturę zapraszam do mojej lodówki. Mam tam jakieś gnaty, jeszcze ze Świąt i kilka puszek zwietrzałego piwa. Powinni być państwo nieziemsko zadowoleni – dopiłam drinka, pustą szklaneczkę wcisnęłam w ręce jakiejś babie, która akurat przechodziła obok i poszłam do swojego pokoju. Spakowałam się bez pośpiechu i z plecakiem na ramieniu wróciłam do gości.
- Było miło, ale ja już sobie polecę – pomachałam do wszystkich. – Dziękuję za wspaniałe przyjęcie i gościnność. Misiu, - zwróciłam się do Artiego, który z przerażenia wrósł w podłogę – jak zawsze było wspaniale, ale wiesz, że gonią mnie terminy – bezradnie rozłożyłam ręce. – Ale wiesz co?... – podeszłam do niego i z żarliwą zażyłością przytuliłam się do jego żony, która natychmiast zesztywniała. – Tak bardzo się zaprzyjaźniłam z twoją małżonką, że na pewno wkrótce znowu was odwiedzę. – Już miałam przed oczami następne wizyty, które zapobiegną mojej śmierci głodowej i ewentualnie zatkają przeciągi w nadwyrężonym koncie bankowym.
Gdzieniegdzie rozległy się brawa, zapewne wśród tych, którzy nie mieli okazji rozmawiać ze mną w czasie owego dwudniowego przyjęcia. Posłałam w salę uśmiech rodem z Hollywood.
- Przyjaciele Artura są moimi przyjaciółmi. Jeśli będę mogła w czymkolwiek państwu pomóc, to proszę kontaktować się ze mną przez Misia, a natychmiast przyjadę – cmoknęłam w czółko dwie najbliżej stojące osoby, w tym żonę Artiego, i tanecznym krokiem opuściłam przyjęcie.
Dochodziłam już do ganku, kiedy usłyszałam za sobą kroki. Misio żwawo wyciągał nóżki. Dopadł mnie przy furtce.
- Stój!!! Gdzie?! Zabraniam! – dyszał, starając się nie pogubić pantofli. – Nie możesz teraz wyjść! Mamy umowę na cały weekend – złapał mnie za rękaw.
- Całuj psa w nos – wyrwałam mu się lekkim szarpnięciem. – Wracam do Paryża. Pojutrze mam wystawę w Luwrze, a jeszcze nic nie namalowałam – pomachałam mu beretem na do widzenia.
- Przecież ty nie mieszkasz we Francji i nie jesteś Dolores! – uważał za stosowne naprostować mi sytuację.
- Im to powiedz – wskazałam na dom, skąd dobiegały nas echa rozmów przybyłych gości. – Zresztą chwała Najwyższemu, bo z takim imieniem miałabym tylko skaranie boskie i awersję do kreskówek! – wyszłam na ulicę. – Jak będziesz grzeczny, to zacznę cię częściej odwiedzać, tylko musisz żonę trochę oswoić. – Spojrzałam na zegarek. – Chciałabym jeszcze kontynuować tę pasjonującą rozmowę o moich dokonaniach artystycznych, ale za półtorej godziny mam autobus do domu, a chcę jeszcze odwiedzić wielbiciela – owinęłam się szczelnie szalikiem i ruszyłam przed siebie, zostawiając bezradnego Artiego własnemu losowi.
Bar o tej porze był już trochę opustoszały, ale mój nowy przyjaciel mnie nie zawiódł i siedział na swoim miejscu, pastwiąc się nad opróżnionym do połowy kuflem piwa. Dosiadłam się do niego.
- Jeszcze pan nie śpi? Cierpi pan na bezsenność? – machnęłam barmanowi, żeby nalał mi coś mocniejszego.
- Układam sobie listę imion, które mogą mi się kojarzyć ze słoniem – mrugnął do mnie porozumiewawczo. – Może jakąś podpowiedź?
- Fistaszki! – wypaliłam mu w nos i jednym haustem opróżniłam szklankę, którą barman postawił przede mną na stoliku. – Pomogło? – spojrzałam na faceta szyderczo.
- Nie bardzo – odwzajemnił spojrzenie. – Może coś jeszcze? – liczył na moje dobre serce.
- Nie nazywam się Jumbo – byłam dzisiaj bardziej łaskawa niż zwykle.
Wyciągnęłam z kieszeni pognieciony banknot i rzuciłam go obok szklanki. Zaczęłam zbierać się do wyjścia.
- Gdyby pan zapłacił za mój trunek, powiedziałabym jaka wytwórnia o mnie kręci – rzuciłam przez ramię na odchodne. – Niech pan ogląda kreskówki, bo może niedługo tu wrócę – gestem gwiazdy filmowej wcisnęłam beret na oczy i ruszyłam do autobusu.
riv
'Nie umrzesz za mnie, więc nie mów mi jak mam żyć...'