Otwieram oczy i czuję waniliowy aromat ukręconego wczoraj ciasta. Pościel usztywniona przez miejscową pralnię comiesięczną dawką krochmalu. Jest niedziela rano, 1986 roku. Jakiś maj. Leżę spokojnie, dopóki nie rozpocznie się coniedzielny repertuar, ramówka telewizyjna. Kolejność zdarzeń potrafię przewidzieć z milimetrową dokładnością. 8.30 mama, 8.45 tata. Jedno do łazienki, drugie ścieli łóżko. Jajka idą na gaz. Jak zwykle na twardo. Poleżałabym sobie jeszcze lub zrobiła coś abstrakcyjnego, nienormalnego, np. obejrzała w łóżku śniadaniowy program, ale nie ….tego by nikt nie zniósł w moim domu. Show must go on. Nie ma mowy, żeby jajka po oskubaniu miały choćby minutę czekać na kogoś. A więc synchronizujemy wszyscy nasze poranne działania wg temperatury jajek. Ubieram się w niedzielne ubranie. Zawsze takie leżało gdzieś na uboczu szafki, w honorowym miejscu, czekając na Ten Wielki Dzień. Leżało i uśmiechało się ironicznie w jakiś tam zwyczajny poniedziałek czy ordynarny czwartek. Kościół, suma dla rodziców (i godzina spokoju), sąsiedzi wpadają na kawę, ja obieram ziemniaki. Muszą być gotowe, zanim sąsiedzi wyjdą, bo wtedy mama sama weźmie się za obieranie i nikomu z miną męczennicy pańskiej nie pozwoli się za to zabrać, skoro nie wpadło do głowy wcześniej. Po obiedzie obowiązkowy spacer po pustym mieście. Do dziś nie znoszę spacerów.
Po południu ból żołądka przypomina o jutrzejszej orce w szkole, o tym co miałam, a czego nie zrobiłam w weekend. Ból przed walką o przetrwanie. Od 16.00 nie ma już niedzieli. Jest czyściec. Poczekalnia dla skazanych na nieuchronny poniedziałek. Wieczorny koszmar. Strach przed zaśnięciem. Wystarczy zamknąć oczy, a gdy je otworzę, będę w piekle. Czytam książkę w łóżku. Oczy zamykają się jak drzwi w przeciągu. NIE! Krzyczę niemo i z przerażeniem podnoszę powieki, na siłę, wybałuszając gałki aż do bólu. Ciemność.
Takich niedziel przeżyłam setki, tysiące. Niemal identycznych. Zmieniały się tylko kolory niedzielnych bluzek. Zastanawiam się, jakim cudem dożyłam trzydziestu kilku lat. Do dziś nienawidzę Tego Dnia. W moim domu i tak czuję gdzieś nade mną czujne trzecie oko mamy, nadzorującej mój niedzielny plan dnia. Z dziką radością i błyskiem w oku jak u szaleńca, depczę punkt na punktem. Prowadzę pewien rodzaj dywersji. Rozglądam się wokoło, wyłapuję wzrokiem niewidzialne oko, i patrząc mu centralnie w źrenicę jem śniadanie o 12.00. W pidżamie. Obiadu brak. Coś się wymyśli. O kościele nikt nawet nie wspomni. Jeden punkt się u mnie nie zmienia: wieczorny czyściec. Wybałuszanie oczu, przepędzanie sennej zmory. I jeszcze coś, co jest sprzeczne z moimi planami dywersacyjnymi: poczucie źle odrobionego dnia. Zmarnowanego dnia.
To spadek – myślę. Genetyczne zgniłe jajo, zamurowane przez złośliwego murarza, który nie dostał kawy od gospodyni. Agnieszka Osiecka nie cierpiała niedziel, gdzieś wyczytałam. I Magdalena Samozwaniec. Niedziele chyba według nich są dla Rodzin Z Planem. Dla tych szczęśliwych, utaplanych w ślepej wędrówce pustymi ulicami małego miasteczka rodzin, powielających schematy prababki, czyniących sąsiedzkie powinności. Te ceremonie, niedzielne synchroniczne tłuczenie kotletów, rozlegające się na całej klatce schodowej, wytrąca w równowagi tych, którzy tego nie robią. Którzy czekają na jakiś czwartek, jakiś piątek.
Niedziela jest jak kolejka do spowiedzi. W poniedziałkowy poranek odchodzisz od konfesjonału.
Niedziela daje w mordę. Konfrontuje przy wspólnym obiedzie, który przebiega w milczeniu z ewentualną wymianą poglądów na temat stopnia wypieczenia kotleta. Każdy pochłania w pośpiechu swoją porcję, aby jak najszybciej odejść. Niedziela stawia nago na środku miejskiego rynku, w oczekiwaniu na poniedziałkowe ubranie.
Dlaczego nie lubi się poniedziałków? Przecież instynkt samozachowawczy każe nam wołać: „ratunku!”.