przez Marysia Pt, 01.02.2008 09:48
Kasiu, jestem z Wami! A może Beata potrzebuje kogoś, kto jej po prostu wysłucha. Choc, jak pisze Terenia różnie z tym bywa. Kazdy z nas jest inny i inaczej reaguje na takie złe wiadomości.
Może tez troche prywaty...opowiem, jak było u mnie. To było 3 grudnia. Pojechałam sobie autkiem na zwykłe badanie, bo po prostu od długiego okresu czasu bardzo źle się czułam. Tam dowiedziałam się, że muszę natychmiast byc operowana, natychmiast, że to rak, że za moment wszystko peknie... Wsiadłam do auta i zalana łzami jechałam przed siebie. Dojechałam do męża do pracy. Zaytał, co się stało. A ja, że mam raka. On na to: skąd? Madre pytanie, nie powiem. Mąż wziął telefon do ręki i zaczął wydzwaniać do wszystkich znajomych lekarzy, gdzie sie udac, do jakiego szpitala, do jakiego lekarza....a ja siedziałam dalej płacząc. W tym momencie zadzwoniła moja koleżanka, Basia, zapraszając mnie na swoje imieniny. Ja jej na to: nie przyjdę, bo mam raka. I tak wiadomość poczta pantoflową rozeszła się wśród naszych znajomych. Wieczorem telefon w domu dzwonił co chwila. Nie chciałam z nikim rozmawiać. 5 grudnia, w 19 urodziny syna (!-syn do dzisiaj nie lubi tego dnia...) mąż zawióżł mnie do kliniki. Od razu na chirurgię. Poznałam tam młodego człowieka, z trzema przerzutami, był juz po następnej operacji. I on dał mi bardzo dużo siły. Dawał siebie za przykład, że rak nawet złośliwy wcale od razu nie musi być wyrokiem smierci. A ja sobie myslałam, ty umierasz, a jesteś w stanie jeszcze mnie pocieszać....nie wiem, cos sie zmieniło we mnie. Uwierzyłam, że mozna walczyc...dalej juz znacie moją historię. Teraz staram sie pomagac innym, którym zycie przyniosło podobne problemy. Mówią, że jestem silna. Nie, nie jestem silna, ja też sie boję. Ale jestem pogodzona z losem. Niestety, nieraz po prostu człowiek już więcej nie może zrobic....