To było póżną wiosną, chyba...A może latem?
Byłyśmy z Nesską w szpitalu, na jednym z tych zabiegów, koniecznych po usunięciu węzłów chłonnych. Szpital na Golęcinie ma bardzo zadbane otoczenie. Ktoś mądry postawił tam dwie rzeźby: jedna to rama z wahadłem zegara, a na zegarze napis "Quo vadis", na ramie ślimak...
Druga - to mały wóz drabiniasty pełen kamieni, który ciągną pod górkę...motyle. Robiłyśmy zdjęcia. Ness powiedziała wtedy, że ma mnóstwo takich motyli w swojej chorobie - przyjaciół, dobrych dusz i wasze forum...Że tylu fantastycznych ludzi...Że tyle siły jej dają...Że ludzie są tacy piękni...Bez żadnego patosu. Konkretnie. Martwiła się o wasze sprawy, kłopoty...Pytałam ją wtedy czy zna was osobiście. Powiedziała, że tylko niektórych, powiedziała nawet kogo. Aż mnie to zdziwiło, bo nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że to sami bliscy znajomi...
Mówiła, że jest osłabiona i zmęczona, ale wyglądała na najzdrowszą na świecie. Biegała z tym aparatem jak dzieciak...
Pogadałyśmy z burym kocurem, golęcińskim cwaniakiem...Mruczał...
Ness mówiła o swojej chorobie w taki sposób, jakby chodziło o dobranie koloru farby do włosów - trzeba spróbować tego i tamtego, bo to i to się nie sprawdziło. Nie było w niej żadnych pretensji do losu, żadnego zawodu, żadnych roszczeń. I żadnej paniki.
Nie wiem czy to wtedy, czy innym razem mówiła o wymarzonym domu i dzikich jabłonkach...Też bardzo konkretnie...
Dziś wybieram się w to miejsce, gdzie chciała mieć dom. Muszę je zobaczyć. Nie wiem dlaczego. Tak jakoś mnie ciągnie...