przez o. Wt, 09.08.2005 19:43
Oficjalny cel misji: dostarczenie zaopatrzenia do Międzynarodowej Stacji Kosmicznej i przetestowanie procedur bezpieczeństwa, był tak samo ważny jak efekt propagandowy. NASA od lat doskonali sztukę mistrzowskiego prezentowania swoich przedsięwzięć, bo od tego, jak agencja jest postrzegana, zależy jej budżet.
Dlatego tak dba się o każdy szczegół – od doboru załogi, przez wybór promu, aż po symbolikę misji. Dowódcą tej wyprawy została 48-letnia pani pułkownik Eileen M. Collins. To jej czwarta misja, poprzednie były spektakularnymi sukcesami. Za swój pierwszy lot z 1995 roku dostała lotnicze odznaczenie Harmon Trophy, a w 1999 roku umieściła na orbicie teleskop Chandra. Na zdjęciach sprzed 10 lat Eileen wygląda niemal identycznie jak dziś: ta sama fryzura, ten sam uśmiech. Jednak w jej życiu wiele się zmieniło – gdy w 1995 roku leciała w kosmos jako pierwsza kobieta pilot promu, właśnie zakończyła karierę w lotnictwie wojskowym i na przejściu do NASA mogła tylko zyskać. Dziś ma dziewięcioletnią córkę oraz czteroletniego syna i patrzy na świat trochę inaczej. Mimo to zdecydowała się na przyjęcie dowództwa lotu. – Misja Return to Flight nie będzie łatwa – mówiła przed startem. – Ale dzięki wykonanej pracy jesteśmy mądrzejsi, silniejsi i pokorniejsi. I bezpieczniejsi – dodała. Myliła się.
30 miesięcy przygotowań
STS-114, jak oficjalnie nazywa się ten lot, miał być najlepiej przygotowaną misją w historii promów. Badania i modyfikacje zajęły 2,5 roku i kosztowały ponad 1,4 miliarda dolarów. Początkowo lot planowano na wrzesień zeszłego roku, jednak komisja badająca przyczynę katastrofy Columbii zgłaszała wątpliwości dotyczące bezpieczeństwa.
Ostatecznie zdecydowano się na wprowadzenie wielu poprawek. Zabezpieczono piankę chroniącą główny zbiornik paliwa. Poprawiono kamery śledzące start z Ziemi i z pokładu wahadłowca. Wreszcie wyposażono prom w ramię wysięgnika, które pozwala na obejrzenie całego kadłuba w poszukiwaniu uszkodzeń.
Jednak problemy zaczęły się już w dwie minuty po starcie. Zdarzyło się to, co nie miało prawa się już przytrafić – znowu odpadł wielki kawał pianki izolacyjnej, choć mniejszy niż w przypadku Columbii, miał około 80 centymetrów długości i 30 centymetrów szerokości. To wystarczy, by uszkodzić osłonę termiczną i podzielić los Columbii. Na szczęście Discovery został wyposażony w kilka kamer filmujących elementy promu kluczowe podczas startu i na podstawie uzyskanych z nich filmów stwierdzono, że pianka prawdopodobnie nie uderzyła w prom. Prawdopodobnie, bo po początkowym optymizmie zaczęły się pojawiać wątpliwości i sprzeczne doniesienia.
Reperować czy ryzykować?
Aby ostatecznie wyjaśnić sprawę, zdecydowano się na bezprecedensowy manewr. Eileen Collins zatrzymała Discovery naprzeciw stacji kosmicznej i wykonała przed jej oknami obrót, pokazując spód maszyny pokryty żaroodpornymi płytkami. W tym czasie dwuosobowa załoga stacji – Rosjanin i Amerykanin – filmowała i fotografowała prom, by potem przesłać materiał na Ziemię do oceny specjalistów z NASA.
Okazało się, że jest znacznie gorzej, niż się spodziewano. Co prawda duży kawałek pianki raczej nie trafił w prom, ale poważne szkody wyrządziły mniejsze jej fragmenty. Prawdopodobnie oderwało się ich kilkadziesiąt, bo na osłonie termicznej dopatrzono się kilku drobnych uszkodzeń. Jednak to, co wzbudziło największe wątpliwości, to wyraźnie odłupany fragment żaroodpornej płytki chroniącej pokrywę przedniego podwozia. Ten punkt podczas wejścia w atmosferę nagrzewa się do ponad 1500 stopni, więc uszkodzenie może spowodować wdarcie się gorącej plazmy do środka komory podwozia i rozerwanie promu od wewnątrz – znacznie szybsze i gwałtowniejsze niż w przypadku Columbii. Specjaliści nie mają pewności, jak zachowa się uszkodzona płytka, a próba naprawy jest niezwykle ryzykowna. Kosmonauci nigdy nie przeprowadzali takiej operacji, a delikatne zabiegi prowadzone w grubych rękawicach skafandra kosmicznego mogą spowodować jeszcze większe szkody.
To nie koniec złych wiadomości. W niedzielę wieczorem okazało się, że spomiędzy płytek termicznych wystają w dwóch miejscach mające niemal trzy centymetry skrawki materiału izolacyjnego. To się już wcześniej zdarzało, ale wtedy fragmenty miały kilka milimetrów.
Trwają konsultacje i testy w tunelu aerodynamicznym – kierownictwo lotu obawia się, że wystające paski materiału spowodują przy lądowaniu turbulencje i nierównomierne nagrzewanie się dołu kadłuba. W zestawieniu z mikrouszkodzeniami powłoki efekty znowu mogą być tragiczne.
Na ratunek
Załoga doskonale przygotowana przez psychologów do radzenia sobie ze stresem trzyma się dobrze – przynajmniej przed kamerami. Gdy obiektywu brak, zakrada się obawa. Nawet dowódca Eileen Collins nie potrafiła ukryć żalu. – Mieliśmy ponad dwa lata na przygotowanie tej misji – mówiła podczas konferencji z orbity. – Naprawdę nie wiem, jak to się mogło stać.
Discovery wraca na Ziemię 8 sierpnia. NASA nie może sobie pozwolić na utratę kolejnego promu. Gdyby specjaliści orzekli jednak, że powrót jest zbyt ryzykowny, a uszkodzeń nie sposób naprawić, załoga musiałaby się przesiąść do stacji kosmicznej i czekać na ratunek. Przyleciałby po nich we wrześniu (o ile zdołałby bezpiecznie wystartować) przedostatni prom Atlantis. To dokładnie ta sama technologia i te same problemy.
Zresztą ta misja, już dziś zaplanowana i oznaczona jako STS-300, byłaby niezwykle ryzykowna – po raz pierwszy prom wiózłby w i tak niemożliwie zatłoczonym kokpicie 11 osób: cztery z Atlantisa i całą załogę Discovery. Alternatywą są rosyjskie misje statków Sojuz. Te jednak mogą zabierać tylko po dwóch astronautów (i pilota), a latają nie częściej niż raz na pół roku. Poza tym dla NASA byłaby to ujma na honorze porównywalna tylko z przegraną w wyścigu o wysłanie w kosmos pierwszego człowieka.
Co pozostaje? Wiara w opatrzność i zaufanie do rozsądku kierownictwa lotu. Kłopot w tym, że ono już dwa razy popełniło błędy. Do trzech razy sztuka – chciałoby się powiedzieć, ale w tej sytuacji chyba lepiej nie mówić nic.