Ilekroć myślę o losach tego pisma, pisma, którego nie zniszczył komunizm, zaś wykończył kapitalizm, a raczej jego parodia - dokucza mi depresja; lata temu krążyła po Polsce piosenka Sikorowskiego Nie przenoście nam stolicy do Krakowa. A ja sobie śpiewałem: nie przenoście nam Przekroju do Warszawy.
Niestety, moje modły trafiły pod niewłaściwe niebiosa i magazyn zszedł na dziady: jeżeli przed przeprowadzką w 2002 r. jego nakład oscylował w granicach siedmiuset tysięcy egzemplarzy, to po przenosinach, zmianie profilu i właściciela, dopełzł do czołówki marnych piśmideł o nakładzie nie przekraczającym trzydziestu tysięcy.
Kiedy więc mam wolne od myślenia o tu i teraz, gdy chcę się odprężyć, zaglądam do szafy zapełnionej starymi rocznikami tego czasopisma i wracam do lektur wywodzących się z czasu bajek o żelaznym wilku czy opowiastek o wierzbach na gruszce. Ogarnia mnie wtedy uczucie wściekłości, że jego poszczególne egzemplarze nie mogą udowodnić głuszcom i ślepcom, że za komuny też istniało kulturalne życie. Tu stara śpiewka: życie było wtedy (pod pewnymi względami) lepsze, bujniejsze, znacznie ciekawsze od teraźniejszego, wzbogacone o przeżycia z pogranicza duchowego wykwintu. Lecz, jak to bywa z podróżami po sentymentach minionej świetności, poczęły mnie dręczyć dwubiegunowe, naprzemienne reminiscencje, uczucia zabarwione goryczą, żalem i mgławicowymi euforiami.
Z jednej rozpierało mnie uczucie dumy na myśl, że nawet w chwilach, gdy po naszym kraju grasowały ideologiczne tłumoki, plenił się zamordyzm, potrafiliśmy przeciwstawić się tym idiotyzmom tworząc unikalny tygodnik. Natomiast z drugiej strony zastanawiam się, jak to możliwe, że w czasach, gdy nareszcie jesteśmy wolni od grasantów i nie gnębią nas jakiekolwiek cenzury, ciągle nie stać nas (przy obecnych zdobyczach technicznych!) na kontynuowanie wypracowanych i sprawdzonych wzorów wydawania takich pism, a przeciwnie, stać nas na ich likwidację.
Hołubimy w sobie ongisiejszy zwyczaj czytania kulturalnych periodyków. Z nawyku sięgamy do ich lektury, by już po chwili stwierdzić z rozczarowaniem, że jest coraz mniej znanych i lubianych, a powstaje coraz więcej przeciętnych, że zapanowała wszechobecna moda na korektorskie niechlujstwo czy niski poziom sztuki poligraficznej.
Nie ma w tym jednak nic dziwnego: to nasza cena za niedoinwestowanie kultury, bo za obecny stan rzeczy odpowiedzialny jest skandaliczny procent budżetu; podczas, gdy w innych krajach wydatki na naukę czy oświatę albo się zwiększają, albo utrzymują na wysokim poziomie, my jako kraj cywilizowany, a więc mądrzejszy od reszty Europy, ze wszystkich sił staramy się je zredukować.
Onegdaj narzekaliśmy na szarobury entourage socjalizmu, na wtłoczenie nas w przeciętność. Ponoć zakończył się najgorszy etap naszego istnienia w kraju nad Wisłom. Wszelako nie potrafimy go dotąd zastąpić efektywniejszym i znowu, jak za minionych lat, tkwimy w przedsionku do zwyczajności. Jest mi z tego powodu przykro, a podejrzewam, że nie tylko mnie, bo sprawa jakości edytowania czegokolwiek staje się coraz szerszym i niepokojącym zjawiskiem. Mógłbym więc znowu międlić polemiczne słowa, dlaczego jest nie tak, jak nie chcieliśmy, mógłbym przerzucać się samograjowymi argumentami, ile to nam się poplątało na odcinku kultury, ale czy od mojego marudzenia przybędzie rozumu tym, co go utracili?
A jak czytam, kto w nim pisał, zalewa mnie krew. Z autorów polskich: Maria Dąbrowska, Zofia Chądzyńska - kongenialna tłumaczka Julio Cortazara, Magdalena Samozwaniec, Stefania Grodzieńska, Izabela Czajka, Wanda Falkowska, Maria Zientarowa (Wojna domowa), Konstanty Ildefons Gałczyński, Sławomir Mrożek, Stefan Wiechecki, Jan Stoberski.
Jerzy Szaniawski drukował opowiadania o profesorze Tutce, Jan Kamyczek prowadził specjalną rubrykę savoir-vivre’u. Można było zapoznać się z literackimi rozważaniami Artura Sandauera, napawać twórczością Stanisława Dygata, esejami Jana Błońskiego, zza Żelaznej Kurtyny nadsyłali reportaże zza granicy Olgierd Budrewicz i Roman Burzyński, co w gomułkowskich czasach było ewenementem.
Rysunkami przyozdabiał tygodnik Antoni Uniechowski, Zbigniew Lengren zamieszczał swojego Filutka, ilustrował niezapomniany Daniel Mróz, wierszy dostarczali Jan Brzechwa, Janusz Minkiewicz, Ludwik Jerzy Kern, felietonami sypali Jerzy Waldorff i Lucjan Kydryński, a jego brat, Juliusz Kydryński, przetłumaczył Most na rzece Kwai, swoiste uzupełnienie filmu niedostępnego w naszych kinach wyświetlających radzieckie gnioty. W nim publikował swoje powieści (Katar, Śledztwo) Stanisław Lem. W nim też Piotr Skrzynecki przedstawiał swoją obrazkową powieść (Szaszkiewiczowa, czyli „Ksylolit w Jej życiu”).
Natomiast zgniły zachód reprezentowali Françoise Sagan, Curzio Malaparte, Franz Kafka, niedościgły humorysta - Roald Dahl, Luis Borges, Ramon Gomez De La Serna i wielu, wielu innych pisarzy, grafików, malarzy, których tekstów próżno by szukać na kulturalnej mapie innych czasopism. Tu znalazły bezpieczną przystań i to wokół niego skupiły się wybitne indywidualności tworzące niepowtarzalny klimat.
Wbrew socrealistycznym modom na intelektualną zgrzebność, dzięki konsekwencji, uporowi, dyplomacji w redakcyjnych rozmowach z ciemniakami od cenzury, narodził się znany i masowo czytany periodyk. Znany powszechnie, gdyż na ówczesnym „rynku” był wyjątkiem, odmianą, nieustannym udowadnianiem, że przy odrobinie dobrej woli może powstać coś wspaniałego, coś wyraźnie, dobitnie, namacalnie różniącego się od partyjnych zaleceń. Marian Eile, pierwszy Naczelny (od 1945 do 1969 r.) przeszedł do historii, a razem z nim wykruszyła się stara wiara i nastało WIELKIE BUM i nadejszły czasy zwycięstwa miernot.