Nie mogłem zapomnieć o dniach spędzonych na badaniu, na ceremonialnych obchodach z ordynatorem i jego uniżonym orszakiem, o mierzeniu temperatury, poziomu cukru i pytań o stolec, o najściach studentów odbębniających rok. Rozpoczynały się zapaleniem górnego światła, widokiem nocnego posługacza, pielęgniarza, który, ostentacyjnie ziewając, wachlował się niedomkniętą połową drzwi, nie, nie mogłem zapomnieć, że razem z cierpkim wytchnieniem podmywanych ciał, w trakcie budzenia się ich fizjologicznych potrzeb, wychodziło słońce, jeszcze nieśmiałe, a już wczorajsze.
Tak, pamiętam, że mój kontener na boleści odzyskiwał z rana realną powierzchnię; przeistaczał się w jasną, krzepiącą bliskość wyzdrowienia. Przeszłość, która nigdy nie odchodzi, zaczynała wypływać z ciemności na wierzch i podnosili się z łóżek rozczochrani mężczyźni w podkoszulkach, mężczyźni z twarzami porośniętymi srebrem, z twarzami wystawionymi na fajansowe zimno umywalek.
Umywalek było cztery, a z miejsca obok nich, z rejonu transfuzji i respiratora, z miejsca, w którym leżałem czekając na miskę, z miejsca, skąd wydobywał się przenikliwy smród śluzówki, moczu i odleżyn, słyszałem dziarskie prychanie i opłukiwanie maltretowanych bród i widziałem, jak z golonych, mytych i masowanych podgardli, strumyczkami cieknie woda.
Pamiętam też ostry zapach skłębiony z wonią drugiej, lepszej strony sali, części przeznaczonej dla jeszcze chodzących. I pamiętam, że mieszał się ze swojskim aromatem pieczonych kotletów, przesłodzonych kompotów i kalesonów na zmianę.