Wykład prezydenta w szkole biznesu w N., gdzie fikcja prywatnego polskiego szkolnictwa wyższego od wielu już lat miesza się z jego pożałowania godną codziennością, nie mógł przebiec dobrze. Pogadanka dotyczyła ekonomii i nie odbiegała poziomem od typowych zajęć aplikowanych tu na co dzień studentom, ale to właśnie wkurwiło młodą publiczność najbardziej. Im bardziej prezydent dukał, czytając z kartki wierutne bzdury o antykryzysowych zasługach obecnego prezesa banku centralnego i pozbawione elementarnej wiarygodności komunały o potrzebie usprawnienia państwa, tym mniej litości publiczność miała dla bełkotliwego mówcy. O poważniejszym geście protestu nie mogło być oczywiście mowy, studenci szkół prywatnych bardzo są bowiem karni, ale nikt ze zgromadzonych nie zdobył się na najlżejszy bodaj gest życzliwości. Spojrzenia pozostawały nieprzeniknione, lodowate, drwiące, a nawet fałszywie zatroskane; dwie studentki w czwartym rzędzie chichotały neurotycznie, szepcząc coś przy tym do siebie. Jak każdy zły mówca, prezydent więcej wagi przywiązywał do tych chichotów, niż do własnych słów.
Schodząc z podium pośród anemicznych oklasków, prezydent uświadomił sobie, że do fałszywych działaczy związkowych, którzy lekceważyli go co najmniej od października, i do niezupełnie jak się okazało odpornych na nowinki ze świata Podhalan, którzy wypowiedzieli mu posłuszeństwo wczoraj, dołączyła młodzież skażona grzechem pierworodnym niedostania się na porządne uczelnie, i której przysługiwała teraz tylko tragiczna wolność płacenia czesnego w zamian za produkt podrobiony i nieświeży.
Prezydent liczył, że jego ból w jakimś zakresie uśmierzy rozmowa z zawsze wymowną, karminowoustą profesor doktor habilitowaną S., gwiazdą nieodzownego z punktu widzenia potrzeb lokalnego rynku pracy wydziału nauk politycznych szkoły w N. Niestety, leciwa muza czwartej rzeczpospolitej, autorka tezy, że brat prezydenta dysponuje „piękną inteligencją” leciała tego dnia z Kalisza do Warszawy, gdzie musiała sprawować pełen etat w innej, prestiżowo ważniejszej uczelni, a potem ćwierć etatu w innym, fikcyjnym skądinąd państwowym instytucie badawczym, i być w bóg wie ilu innych mniej lub bardziej fikcyjnych loci powolnego obumierania nauki polskiej. Na jej usprawiedliwienie można powiedzieć, że profesor S. nie było tego dnia nie tylko w N.
Był natomiast profesor K., szef jednoosobowej Katedry Badań nad Przyszłością Europy, jednostki kluczowej dla każdej szanującej się szkoły biznesu położonej w obszarach podgórskich. W trakcie obiadu, prezydent śmiało i nietaktownie zagadnął profesora o przyszłość kontynentu, ale profesor, nie przymierzając zaledwie geograf gospodarczy, autor dwóch fundamentalnych prac z dziedziny przemysłu cegielnianego i cementowego, rozłożył ręce i zatrząsł emerytowanym od ponad dekady obliczem na znak, że w kwestii przyszłości Europy nic nowego nie udało się ustalić.
Do końca posiłku ostatecznie zbity z pantałyku prezydent chwytał powietrze jak umierający w plastykowej torbie karp. Z gorącego białego barszczu z grzybami w ogóle musiał zrezygnować z powodu trudności z regulacją oddechu. Na prezydenta rzeczpospolitej spada kategoryczny obowiązek niesiorbania, i była to jedyna powinność, z której ów wywiązywał się przez całą kadencję i w całej rozciągłości. Na szczęście, poczucie humoru pozbawionych wdzięku i inteligencji naukowców, z których tylko co dwudziesty piąty mieszkał w N., było jeszcze gorsze niż salonowy uwiąd prezydenta. Siedząca przy stole Marie rozluźniła się nieco uświadomiwszy sobie, że na bezrybiu szerokością horyzontów urzeka nawet umierający karp.
Ponieważ w konserwatywnym N. para prezydencka czuła się szczególnie swojsko, po obiedzie Marie zdołała przekonać męża do spaceru wzdłuż otaczającej N., na wpół górskiej rzeki.
Od bez mała trzech lat, w czasie wspólnych spacerów Marie nie mówiła nic, ściskała tylko męża znacząco raz na jakiś czas nieco powyżej łokcia, co jakiś czas na sekundę kładła mu na ramieniu głowę. On natomiast mówił bez przerwy. Jesienią, szczególnie w listopadzie, trudniej było go zrozumieć, bardziej był przygnębiony, seplenił, mamlał, broczył śliną, kaleczył słowa i połykał końcówki.
-- Mamy pewien kryzys patriotyzmu; ale były siły, nie można powiedzieć, że ich nie było, które patriotyzmu chciały, ale były też siły zapomnienia, siły nie tyle może silniejsze, ale mające łatwiejsze zadanie, bo zapomnienie nie wymaga tyle wysiłku. Kiedyś była defilada, a teraz jedynie przemarsz. Żeby promować ten kierunek, trzeba się oprzeć pokusom, nie tylko materialnym, ale pokusie, żeby się podobać, żeby być popularnym. Czy nie sądzisz Marie, że mógłbym z powodzeniem twierdzić, że jestem niepopularny bo opieram się pokusie popularności?
Wszystko, co przychodziło jej do głowy w odpowiedzi, to słowa pocieszenia, których wypowiedzieć nie mogła, bo gdyby wydało się, że i ona w niego już nie wierzy, on sam ostatecznie przestałby wierzyć w siebie.
-- Począwszy od bitwy pod Połtawą, w jakimś zakresie nawet wcześniej, Polska była krajem nie w pełni niepodległym, w szczególności wobec Rosji. Też mamy swoje symbole, po cóż nam mur, mamy przecież jedenastego listopada, kiedy przekazano władzę wojskową wtedy jeszcze brygadierowi Piłsudskiemu; przedtem był gabinet lubelski, były rządy Rady Regencyjnej, to nie była jeszcze pełna niepodległość.
Wciąż było ciepło i nadrzeczne łąki, choć śmiertelnie rażone niedawną jednodniową falą mrozu, broczyły jeszcze resztkami zieleni; opadły co roku poddające się bez walki liście brzozy; liście grabów ściemniały i przykurczyły z zamiarem dotrwania do końca. Świerki niezasłużenie wypłynęły na pierwszy plan.
Zamiast skręcić na most i przejść przez rzekę ku staremu miastu, poszli dalej, aż do starego cmentarza, nad którym górował pomnik cadyka Chaima Helberstamma, hasydzkiego mistyka, który wsławił się interpretacjami talmudycznymi niezwykłej przenikliwości i zaciekłym uporem w zwalczaniu swojego konkurenta, cadyka z Sadogóry.
-- Jeśli jestem wolny, Marie, dlaczego ciągle powtarzam to samo? Myślisz, że nie widzę, że mnie nie słuchasz? Dlaczego wolność, która stała się udziałem tak wielu, dla mnie jednego jest przekleństwem? Dlaczego dla mnie jednoego ma ona sensjedynie jako niepodległość? Myślałem, Marie, że pójdziemy na starówkę. Dlaczego mnie wciągasz w te ciemności?
-- Zapytajmy o radę słynnego cadyka, Chaima Helberstamma.
-- Kto jest cadyk, Marie?
-- To uczony rabin, który potrafi robić cuda.
-- Czy to wypada, Marie, żebym rozmawiał ze zmarłymi i do tego o mojżeszowym ukierunkowaniu?
-- Jadłeś barszcz z fałszywymi prorokami, zaryzykuj rozmowę ze świętym mężem hasydzkim.
-- O co mam go zapytać?
-- Zapytaj go czym jest wolność. Albo jak wygrać wybory gdy człowiek stracił zdolność porozumiewania się z ludźmi.
-- O wolność, Marie, nie będę pytał. Z całym szacunkiem, nie wydaje mi się, żeby cadyk znał się na niepodległości.
Wieczór dawno już zapadł i z drugiej strony rzeki przywędrował dźwięk dzwonów bazyliki. Prezydentowi rzeczpospolitej pomyślała się rzecz nieprawdopodobna, taka mianowicie, że być może bóg rzeczywiście jest wspólny i tylko jeden.
-- Rebe Chaim, jak wygrać wybory, gdy straciłem zdolność porozumiewania się ludźmi?
-- Ty się nigdy nie pytaj o radę Israela z Sadogóry, bo to sybaryta i grzesznik.
-- Proszę nie mydlić mi tu oczu rebe i dać mi prawdziwą i praktyczną poradę. Nie słyszałem nigdy o Sadogórze i tam się nie wybieram. Jak przekonać do siebie ludzi?
-- Ty się nigdy nie rozgaduj o gospodarce i finansach bo ty nie jesteś Żyd, żeby takie rzeczy bez uczenia wyrozumieć.
-- Czy to się godzi, żeby taki mądry cadyk głosił takie przesądy?
-- To może jest przesąd, ale ty szę lepiej o ekonomii milcz.
-- Jak mam wygrać, jeśli zamilknę?
-- Ty oddal wnet rebe Szczygło bo on ma skłonnoszcz nazistowską i ty nigdy nie przyjmuj do pałac prezydencki rebe Ziobro, bo on nic nie mówi w co on wierzy i nie wierzy w nic co on robi.
-- Czy to wystarczy?
-- Nie wystarczy, ty szę jeszcze musisz porosumiecz z ludźmi, rebe.
-- Jak?
-- Ty ich dopuszcz do głos i one ci powiedzą.
Na moim blogu jest interesujący fotomontaż do tej notki.