Witam.
Mieszkam w Toronto, jestem dziennikarzem polonijnego dziennika "Gazeta", wydałem trzy powieści. Tutaj chcę pokazać dwa opowiadania. Pozdrawiam - Edek Wójciak.
Edward Wójciak
BOLESNOŚĆ
W kierunku końca płynę. Płynę i płynę. Płynąc tak wolno i lekko w stronę oczywistego końca ze zdumieniem słyszę, jak cała ludzkość w dole tam pozostawiona ze szlochem wzywa mnie do powrotu. W tym płaczu rzesz ludzkich rozróżniam głosy kochane i niekochane, miłe i znienawidzone. Lecę, nie płynę.
W locie robię szyderczego nurka, odwracam się na chwilę, otwieram usta i widzę, jak wypływa z nich fala oszukańczego pocieszenia. Ląduję, miękko dosyć. A teraz idę.
Idę i idę. Aż tu naraz patrzę, a ja leżę. Leżę. Przestraszony ze snu potwornego się budzę, patrzę w sufit, biały jest. Zamazany trochę obraz widzę i gdy przypadkowo szczęściem dla mnie senność odczuwać zaczynam, to biegiem w sen z powrotem uciekam. Śnię już chyba, gdy we śnie owym siebie obraz widzę. Siebie widzę pod innym, pod sufitem pokoju hotelowego mianowicie wiszącego, na zwłoki swoje bez litości i bez poszanowania spoglądającego, ze światem żywych się żegnającego. I co mi z tego, że się tam pod tym sufitem za wsze czasy nawymądrzałem, nawymyślałem sobie, nacieszyłem z faktu po drugiej stronie się znajdowania. Nie po raz pierwszy złośliwy los zakpił ze mnie. Duszę moją trzeźwiejącą do zapitego ciała na przekór zdrowemu rozsądkowi coś na siłę wcisnęło, na padół łez i zmarnowania odesłało, już-już niemalże udanego uciekiniera, do życia przywróciło. Budzę się, już na życie zdecydowanie zdecydowany. Oto jestem, ja, powracający, siłą przez Anioły bezlitosne zawrócony życiowy uciekinier, ja, polsko-kanadyjski alkoholik zdeklarowany, na wieków wieki, a może i na dłużej jeszcze - amen. I nie jest to żaden mi tutaj pijacki bajer, tylko bezstronna, choć przypadkowa całkiem prawda, którą jak tu siedzę, a właściwie leżę, tak opisuję, a właściwie to opisać pragnę.
„Pójdziesz ty, zejdziesz w dół, w ciało swoje wstąpisz. Życie przed tobą, nie za tobą jest” – tak mi Anioł przewielki, skrzydlaty, stróżem który chyba jest moim, co przede mną stanął w bieli cały, skrzydłami dla utrzymania równowagi się wachlujący, rzecze. I palcem ze złota szczerego wykonanym w moim kierunku wyciągniętym kiwa, jakby groził nie komu innemu, mnie tylko.
- „Nie ciesz się zawczasu, nie myśl, że tak łatwo się od wódki umiera - kontynuuje. Nie bój się tego, że żyć dalej będziesz. Nie, ty nie umarłeś i nie umrzesz długo jeszcze. Żyć musisz, po to chociażby, aby nareszcie tego, co to życie jest prawdziwe, doświadczyć. Należy się tobie to. Trzeźwe życie co to jest, tego doświadczyć lepiej późno, niż wcale musisz” – to mówiąc kiwa tym palcem, a ja wpatrujący się w czubek złoty jego, powoli w dół spływam i świadomość zatracam. A kiedy ją, jak mi się wydaje, na nowo odzyskuję, mi w głowie huczą te słowa, same, przez nikogo niewypowiadane. Leżę.
Rozglądam się. Sam jeden w pustym pokoju się znajduję, a oprócz łóżka, na którym leżę, nic więcej nie postrzegam. Gołe ściany wokół mnie, sufit nade mną, a pode mną podłoga, co też pusta jest. A tu dalej mi coś nadaje, spokoju nie daje, gada w mojej głowie niesamowite historie, takie tym razem:
„Z błędnego koła nieprzytomności i nietrzeźwości w jeden sposób można wyjść tylko: zmienić swoje nastawienie do wszystkiego, na pełne miłości i poczucia bezpieczeństwa bardziej. Ale taka zmiana nastawienia to proces, podczas którego należy koncentrować swą uwagę nie tylko na odzyskaniu przytomności i trzeźwości, lecz również na budowaniu: życzliwości, wdzięczności, zdrowia, harmonii, bogactwa i wielu innych pozytywów. Najważniejszą jednak sprawą wydaje się zbudowanie w swojej świadomości przekonania o tym, że ten świat jest dla nas mimo wszystko – życzliwy, że jest doskonałym miejscem naszego pobytu i rozwoju - też mimo wszystko. A już najważniejsza jest zmiana perspektywy widzenia: w miejsce brudu, nędzy, cierpienia, należy zacząć postrzegać bogactwo, piękno, szczęście i sukcesy. Zamiast współczuć biednym i nienawidzić bogatych, warto nauczyć się wszystkim życzyć dobrze. A wszystkim, to znaczy, że również, a może nawet przede wszystkim - sobie. Zaraz za dobrymi życzeniami powinny pójść czyny, a przynajmniej wobec siebie te czyny winny podjęte zostać. Wybierz radosne, szczęśliwe życie, na trzeźwo i przytomnie. Wtedy to trzeźwość i przytomność będą dla ciebie wzajemnie miłe, przyjemne i atrakcyjne. Wybierzesz odnoszenie sukcesów w każdych warunkach. Bądź z tym i ze sobą w porządku”.
Co to mi za głos to powiedział, się zastanawiam, i jeszcze długo tak bym się chyba zastanawiał, gdyby nie fakt zazgrzytania klucza z drugiej strony białych drzwi jedynych pomieszczenia tego pustego. Zazgrzytało, zachrobotało i gość smutną minę co ma, do środka przez szczelinę szczupłą się, wątły, wślizguje. A widząc chyba oczy moje otwarte, chciaż się nieprzytomnie po pomieszczeniu rozglądające, jak mnie nie dopadnie, jak nie zacznie recytować, nie co innego, tylko tamtą formułkę, co mi w głowie tak zawróciła. I już coś jakbym przypominać sobie zaczął, że to właśnie ten, a nie żaden inny gość szczupławy, już parę razy mnie, nie za bardzo przytomnemu, mądrości owe w głowę nieprzytomną niepotrzebnie wciskał. To żeby już do powtarzania tych przemądrości więcej nie dopuścić, się go zapobiegliwie o to, gdzie ja jestem, zapytuję.
- Na detoksie jesteś kolego, na odtruciu się znaczy - głosem barytonowym gość szczupły mi odpowiada. Czy ty mnie nie poznajesz, czy co - się zastanawia. Przecież już sto razy powtarzałem ci, że Kevin Slim jestem, twój counsellor, nie pamiętasz, się zdziwiony pyta. - Nie pamiętam - odpowiadam, bo i rzeczywiście nie pamiętam. - No to ci przypomnę - powiada. Ledwie przytomnego cię tutaj przywieziono ze szpitala, nie pamiętasz - się znów głupio pyta mnie Kevin. - Jak mam pamiętać, skoro nieprzytomnego - się bronię słabo. - Ano właśnie, jak - nie zraża się Kevin nic. No to chociaż teraz prędko, dopóki przytomny jesteś, to dowiedz się, że na odtruciu z alkoholowego zatrucia w jednostce przyszpitalnej szpitala bramptońskiego się znajdujesz. I my cię tutaj z delirium twojego tremens wyprowadzamy, z marnym na razie skutkiem. Ale oświadczam ci, że to dopiero początek, i obiecuję, że jak już się za ciebie solidnie weźmiemy, to wyjdziesz z tego, a jak sam nie wyjdziesz, to my cię z tego wyciągniemy. Tylko że musisz się nas słuchać; odpoczywać, dużo jeść i na pogadanki uczęszczać, a najlepiej to w nich aktywny udział brać. Dlatego właśnie cię tu odwiedzam już po raz trzeci chyba, ale ten to ostatni będzie. Zaraz przenosisz się na salę ogólną, no bo ta, na której się znajdujesz aktualnie izba, to pierwszy stopień wtajemniczenia, czyli jak to mówią, izolatka to jest.
Rzeczywiście, teraz dopiero przypominam sobie jak przez mgłę jakieś hałasy, rozmowy, przemówienia, ale wtedy to ja nie kontaktowałem za bardzo, za to rozmyślałem, czy w niebie się jeszcze znajduję, czy już na ziemi raczej, a musiałem dla nich wyglądać, że i owszem, kontaktuję. Zabieram się więc z łóżka, gdzie bez żalu plastikową poduszkę pozostawiam, na plastikowym prześcieradle leżącą, plastikową kołdrą przykrytą. Lecz zanim na obiecaną ogólną salę trafiam, do biura counsellera zaproszony, ankietę wypełnić muszę personalną, gdzie w niej ze dwadzieścia dociekliwych pytań zawartych głowę moją do ruiny psycho-fizycznej przez jakieś pół godziny doprowadza. Aż uporawszy się, ubrania mojego zgniłego się pozbywam, kąpieli łaziebnej chlorem śmierdzącej doświadczam, po czym za pomocą rzuconej mi w twarz piżamy w pasy brązowo-żółte ciało moje przyozdabiam.
Kevin kiedy na salę ogólną mnie prowadzi, to godzina jest nocna dziesiąta, co stwierdzam na zegarek mój nieukradziony cudem Bulova zerkając.
Sala duża jest, przestronna, na niej ze dwadzieścia łóżek zasłanych ludzkimi zwłokami, pijakami znaczy się trzeźwiejącymi, poleguje. Smród skisłej wódy się w powietrzu poniewiera, ale co tam, znajomy ten smrodek mi jest. Na łóżku wskazanym zalegam, ręce pod głowę wpycham, zasnąć próbuję. Cisza jak makiem wokół się staje, na to nasze wejście pewnie specjalnie, bo kiedy za Kevinem drzwi się zamykają, od razu się ruch w okolicach łóżka mojego czyni.
Już do mnie dziadzina jakiś wyblakły, stuletni na oko, chyba przez rząd Kanady celowo przy życiu sztucznie zachowany, jako najlepszy przykład wzorowo działającego systemu ubezpieczeń społecznych, się przytarabania. A właściwie to zwisający ten dziadzina z weelchaira głową do samej podłogi, cały w przedziwnych przewodów mnogość zaplątany, do tysiąca przeróżnych aparatur popodłączany, się z cichacza skrada. Już z ryjka wychudłego trąbkę starczą formuje, w moje ucho prawie że ją wkłada, kiedy pyta mnie, czy wódzi, tak, dobrze słyszę – czy ja wódzi może choć kropelkę z wolności przemyciłem, bo jego jak diabli suszy. To jak ja posiadam skarbu tego troszeczkę, on kupi ją od mnie, powiada, tę kropelkę, i dobrze zapłaci mi za nią. Odpędzam się od starca jak od muchy natrętnej: a sio, a sio, a on nie dowierza mi, tylko dalej przymendza, żebym się go nie bał, bo on nikomu o naszej transakcji nie powie, bo on, niech no na niego spojrzę, czy on wygląda na kapusia, się z nadzieją w głosie pyta.
- W ogóle na nikogo nie wyglądasz, chociaż na kapusia, to tak, wyglądasz - zbywam go gburowatro, a on się obraża i kiedy jak ślimak w muszelkę z powrotem w zwoje druciane się wślizguje, spluwa w kierunku moim śliną słabą tak, że siebie opluwa. Za koła trzęsącymi szponami sinego koloru chwyta i z siłą niespodzianą zwrot wehikułem w miejscu robiąc, odjeżdża, a mnie właśnie o to chodzi.
Układam głowę zbolałą na poduszce, znowu gumowej, cholera, zasnąć próbuję. Gdzie tam. Już z wyra obok się wychudła twarz czerwona, jeszcze straszliwsza od czerwonej twarzy przyjaciela mojego byłego, nieboszczyka aktualnego Marianka, się unosi, a za nią zwiędła łodyga ciała jego pozostała powstać próbuje, się jej jednakowoż nie udaje, bo na tę twarz czerwoną padać przy tym wznoszeniu, pada. Nie zraża się upadkiem swoim Ostatni Cień Marianka, jeno czołganiem za pomocą pełzania się ku mnie posuwa, a ja – chyc, pod prześcieradło z plastiku i oddech wstrzymuję. Wiem, że tam jesteś, mara owa do mnie chyba nadaje, bo plastik ze mnie ktoś sciąga, no to kto, jak nie ona to robi. Szparę czynię w prześcieradle, oko przez nią jedno wytykam, co ja widzę, co ja widzę, a widzę ja liszaje straszliwe, blizny krwawe i rany żywe, się do mnie zbliżające.
Trwoga mnie do miejsca pobytu przyspawuje, poduszkę w samoobrony geście tylko z plastiku zrobioną, niby tarczę przed sobą trzymając, a kysz, a kysz – przed siebie wyrzucam, zgiń maro, poprawiam. A on nic, tylko straszliwe ryło przybliżając, takie w moim kierunku zdanie wyśmierduje: walium, walium, walium – masz walium, czy nie masz walium. - Nie mam walium, nie mam walium, nie mam walium - zgodnie z prawdą dziwolągowi wstrętnemu wykrzykuję, bo nie wiem, co to walium jest.
Zwrot czynię, i na drugi koniec łóżka się przewałkowując, z niego spadam, szczęśliwym będąc niezmiernie, że na tej podłodze z PCV płytek zrobionej poleguję nareszcie spokojnie sobie, i tak zasypiam, a dobrze mi jest.
Ale nie za długo dobrze mi tak jest, bo kiedy oto trawa zielona wokół mojego domu w Tomaszowie, kiedy to było, podeśniwać mi się zaczyna, naraz się czarny stwór jakiś we śnie moim pojawia, go zakłóca, a ja już nic innego nie robię, tylko się jak oparzony zrywam, z tej trawy tomaszowskiej na Hondę Accord srebrzystą torontońską przesiadam, i w łeb Murzyna lewym jej błotnikiem przywalam. A przywalając, świadomość prowadzę, że jak nic za zabicie człowieka siedzieć w kryminale mi przyjdzie. O doloż moja, z tym zawołaniem budzę się nocą wcale nie ciemną, lecz od jarzeniówki podługawej jasną, w obcym mi pomieszczeniu, posród kilkunastu sztuk pochrapujących, pojękujących, popierdujących, lubo podśmierdujących osobników, jako ja koneserów wysokoprocentowych trunków, co to przesadzili z nimi ostatnimi czasy nieco.
*
Podczołgał się do wąskiego łóżka, które mu przeznaczone na czas jeszcze nie wiadomo jak długi, na razie obcością odpychało, niemiłe, choć białe. Z poszarpanych wspomnień iskierka świadomości mu podpowiadała, że noc tę spędzić na nim musi. Choćby nie chciał, to musi. Próbę wczołgania się na zimne prześcieradło, do udanych zaliczył. Zawinął się więc w nieprzytulne kołdrzane plastikowatości i z zamiarem podespania sobie, zaległ, na wszelki wypadek na prawym boku, czujny i spięty, co nie sprzyja zwykle zaśnięciu, o czym wiedzą nawet niezbyt duże dzieci, za to nie pamiętają często całkiem duzi dorośli. I on nie pamiętał. Mało pamiętał w ogóle, jeśli nie liczyć powtarzanego w duchu w kółko imienia - Kevin, po to, żeby nie zapomnieć szczuplaka, a także nowiny przezeń obwieszczonej, o miejscu gdzie się znajduje nie zapomnieć czasem ażeby, obwieszczającej.
Leży, Kevina imię powtarzając. Wargi od tego powtarzania, jak sądzi, spierzchły się mu, to przestał. Suchość organizmu całego znać o braku wilgoci dawać mu się poczęła we znaki z mocą, o jaką nie podejrzewał dotąd nigdy go. Pragnienie zaspokojenia nieobecności wilgoci owej, silniejsze od snu, który i tak nie przychodził, do toalety go zawiodło. Tam oczy gdy niechcący w kierunku lustra tafli zwrócił, zawarł je czym prędzej powiekami szczypiącymi, przerażon tym, co ujrzał. Upiora bowiem ujrzał. Trudno tutaj jak upiór wygląda regularny, opis dać, na wiarę przyjąć trzeba więc lepiej, że jak upiór w tym kiblu detoksującym wyglądał. Nie taki obraz siebie u siebie w głowie o sobie samym przechowywałem, pomyślał. Cóż więc się stało z twarzą moją przystojną, pomyślał też z żalem, już na stałe z bezpowrotnością swego dawnego wizerunku pogodzony. I że do gościa zmarniałego, co to go nie tak dawno o jakieś walium błagał, bardziej niż do człowieka podobny był, z myślą tą za pan brat, smutnawy, po oddaniu moczu i wody napicia się kranówy zimnej litrów co najmniej dwóch, do sali zatrupionej na chwiejnych nogach zbiegł był.
Na plecach tym razem poległ, obraz sufitu bladego co mu przed oczy zmęczone z niewyspania wyskoczył, w inny, zamazany na początku, w coraz wyraźniejsze kształty pulsowaniem się oddalającym i przybliżającym na przemian, przechodzić jak rozpoczął, tak przeszedł. To znaczy, obraz ten początkowo w obraz, a potem powoli w obraz głosu, a zaraz potem w głos przeszedł, co go nie słychać wcale było, za to widać go, aż nadto dobrze i wyraźnie widać było go. Głos ujrzał ogromny w kształcie do trąby powietrznej podobny, spiczastą strona do jego ucha lewego się nieuchronnie zbliżajacy. Zamarł ze strachu Filip Krawiec. A kiedy się do niego głos bliziutko przybliżył, wchłonął w głębię jego przeogromną go, przeniknął. Ledwie się Filip obejrzał, jak sam owym głosem stał się i do siebie tak sam przemówił dobitnie, z akcentem na przedostatnią sylabę wyrazu każdego pojedyńczego:
„Do domu swego się czym prędzej udasz, w normalne ubranie wizytowe przyodziejesz. Walizkę niedużą byle jak spakujesz, taksówkę zawołasz, w nią przez Hindusa turbaniastego prowadzoną wsiądziesz. Na lotnisku Pearsona w mieście Toronto wysiądziesz.
(Lotnisko Pearsona w Toronto nie jest wbrew pozorom najwykwintniejszym miejscem dla podróżujących samolotem. Szare i smutne, ponury bardziej wizerunek prezentuje, pomimo imponującej przestrzenności jego. Już o wiele bardziej atrakcyjne jest podobne miejsce w Kopenhadze na przykład, a nawet w Helsinkach, nie mówiąc już o znanym z przytulności, nowym lotnisku Okęcie w Warszawie).
Samolot Polskich Linii Lotniczych LOT zobaczysz w oddaleniu bielejący, rękawem długachnym przez piętnaście minut ku niemu zdążał będziesz. Do przedziału turystycznego się skierujesz, miejsce przy oknie w lewym rzędzie zajmiesz, a numer jego czterdzieści cztery. Stewardessa do ciebie podbiegnie, trunki zamówisz, a będzie to whisky podwójna na lodzie, do tego piwo Heineken zmrożone, jako rezerwowy napój zaś wino czerwone zamówić raczysz, nieznana marka jego. Whisky zostawisz, wino wypijesz, piwem popijesz. Na koniec whisky zniszczysz ruchem jednym podnośnym. Wtedy jak Anioł stewardessa zbliży się do ciebie piękna, poufale usta szminką marki Revlon powleczone błyszczącą i poziomkowo pachnącą zbliży do ucha twego, aż stanie w tobie wszystko, a ślina w gardle przede wszystkim z wrażenia, gdy propozycję usłyszysz szokującą taką:
„Ty mi tutaj Filipie najprzystojniejszym pasażerem na pokładzie jesteś dzisiaj, powie. Już to ja z kapitanem i resztą koleżanek uzgodniliśmy, listę pasażerów z osobami realnymi skonfrontowaliśmy, że pomyłki być nie może, potwierdziliśmy. Tak, to ty jesteś tym pasażerem najprzystojniejszą przystojnością się wyróżniającym, przez nas wyróżnionym. Przeto możesz sobie zamawiać u nas wszystko to, czego tylko dusza twoja zapragnąć pragnie”.
I wtedy ekrany telewizorów zajarane ujrzysz, a na nich twarz twoją męską najpierw, potem twarz kapitana mniej trochę męską, ale męską także, a potem wasze całe sylwetki się wyłonią, i najpiękniejsza z pięknych anielskich stewardess bukiet metrowej wysokości kwiatów wręczy kapitanowi, a on tobie zaraz go przewręczy. I przy oklaskach reszty pasażerów, po drodze gratulacje gęste odbierając, na miejsce swoje skromnie przysiądziesz. A tam życzenie twoje niewypowiedziane, za to w mig odgadnięte, na stoliczku wysuwano-opuszczanym zmaterializuje się. Brygadę buteleczek whisky Canadian Club małpkami nazwanych, dziesięć na dziesięć w kwadrat ustawionych karnie ujrzysz, czterema sodówkami jak strażą przyboczną przyozdobione, jak na baczność się co prężą, stanie. Rządek jeden zniszczysz, jedną za drugą, film ci się posuwisto-mgliście oddali. Następnym rządkiem poprawisz, film urwie ci się tym razem konkretnie, na Okęciu się obudzisz. Tam stewardessy pozostałymi małpkami kieszenie ci napchają, w oba policzki, gęsto-pachnące, wycałują. Z pominięciem odprawy celnej, wyjściem dla korpusu dyplomatycznego z lotniska wyprowadzą, prosto w ramiona tej, której od lat dziesięciu na oczy swoje pijane nie widziałeś.
I ją wtedy ujrzysz. Włosy do ramion jej, miodowego koloru jak u anioła złotego podkręcać się będa, w loki zawijać. Oczy w migdałów kształty powycinane, kurewską zadziornością znajomą na twój widok się zaświecą. Usta wypukłe do pocałunku sią jak raz dorwią, to twoje usta do krwi rozgryzą, dobrze będzie, jak za pięć minut ze zwarcia się wycmokasz. Odsuniesz ją od siebie na ramion swoich rozwarcia długość czy nawet szerokość, ukochaną nade życie swoje, swoją. Pod światło polskiego poranka, siana wyschłego wonią podokęcką zajeżdżającego ją ustawisz, oczy swe zapijaczone przepięknością, świeżością, naturalnością, niespełna dziewiczością, pasł będziesz. Na piersi jej dziewiczej wypukłej podwójnie oko zawiesisz, w dół spuścisz, poprzez brzuch z pępkiem perłą przyozdobiony odsłonięty płaski, aż do nóg niebotycznych obu, co je mini zasłania ledwie że spódniczuszka, przebiegniesz wzrokiem kundla spragnionym, udami się zachwycisz. I tylko imienia jej pamiętał nie będziesz, chociaż wykrzyknąć je z całej pojemności steranej piersi swojej pod niebiosa chciał będziesz, nazwać gdy chciał ją będziesz – nie nazwiesz. A imienia swego ona sama podpowiedzieć ci nie będzie przekornie skora.
Głowa cię przeto rozboli z powodu niewiedzy owej niespodzianej dotkliwie, aż pardon, do niej się kurtuazyjnie odezwiesz, o pozwolenie oddalenia się na chwileczkę jedną, w porywach do dwóch, zwrócisz. Do toalety pobiegniesz, w niej trzy małpki jedna po drugiej wykonasz, wodą z kranu popijesz. W głowie ci się rozjaśni na tyle, że już prawie imię ukochanej sobie porzypomnieć będziesz gotów, na języka końcu już-już je będziesz jak na widelcu widoczne miał, nie dasz rady. Pamięć podła cię na całego zawiedzie. Jak ci na imię jest, ukochana moja, zawyjesz z bólu niespełnienia w kiblu owym lotniskowym, czystym, pachnącym chlorem jak należy, małpką z rozpaczy sobie pomóc następną próbował będziesz, skutku brak osiągniesz. Zagniewany na siebie, a i na nią, co piękna taka, lecz bezimienna jest, do baru kroki swoje skierujesz, Żywca sobie zażądasz. Już go zimnego w otchłań gardła wyschniętego, łychy szczypaniem szczypiącego obskurnie i drętwo, wlejesz, następnym poprawisz. Samopoczucie fizycznie prawidłowe odzyskasz kiedy, w cwał się rzucisz, o dziewczynie swojej jak anioł pięknej sobie przypomniawszy, przed terminal wyskoczysz, ją ponownie ujrzysz.
W różowokremowych promieniach ujrzysz ją, ukochaną na wieki swoją, jak z włosami wschodem słońca prześwietlonymi, z ustami do okrzyku miłości wypukłymi rozwartymi, ząbkami malutkimi bielą rozbłysłymi, uśmiechem najjedyńszym, do ciebie na świecie jedynego, i w życiu też, uśmiechniętą. Filipie – krzyknie, to ja, moje imię jest...I kto by pomyślał, bo nie ty z pewnością, że imienia jej się nigdy nie dowiesz, a ten jej uśmiech przenajpiękniejszy, ostatnim jaki ujrzysz na ziemi będzie. Już ramiona swoje jak z mgły zrobione rozewrze, już rozpostarta na ciebie jak ptak poleci, popłynie, nie poleci, już nogi kolumnowo wysmukłe od ziemi oderwie, tak zawiśniętą ją zapamiętasz.
Albowiem grzmoty za tobą nadnaturalne się rozlegną, a kiedy przerażony, od nieziemskiej piękności wizerunku ukochanej się odwrócisz, żeby huku zbliżającego się źródło zlokalizować, nad samą głową swoją, o metr jeden zaledwie, czerń spadającą z niebios metaliczną zobaczysz, a kiedy zaniepokojony w sekundzie ułamku o dziewczynie pomyślisz swojej, na ratunek się rzucisz, o jeden tysięczny ułamek sekundy za późno się rzucisz. Słup ognia i dymu w miejscu gdzie ona zawisła, ujrzysz. I więcej nic nie ujrzysz”.
Counsellor Kevin Szczupły w swoim niedługim, acz w wydarzenia niecodzienne życiu obfitym, takiego ryku, jak z Sali dobiegać zaczął – nigdy jak dotąd nie słyszał. On nawet jak go teraz, ten ryk, słyszał, to tak, jakby go nie słyszał, tak ryk ten się w przestrzeniach Oddziału Detoksu rozprzestrzenił, że cały go swoją rozryczaną wyjącością wypełnił. Zapełnił każdy zakamarek jego, oddziału tego, wraz z uszami Kevina Szczupłego szczupłymi, gdy kąśliwe dźwięki jego poprzez uszu trąbki Eustachiusza obydwie, do ucha wewnętrzne i do środkowego też jak się przedostał, to zapanował tam doszczętnie i niepodzielnie. Ośrodki uszne obydwa uszu Kevina Szczupłego wyciem paskudnym się do tego stopnia napełniły, że rozerwaniem głowy Kevina niemalże zagroziły, gdyż szczupłą głowę Kevin prowadził nadzwyczaj.
Złapał się Kevin Szczupły za głowę szczupłą nie mniej. Dalej sobie uszy dłońmi wysmukłymi zasłaniać. Na nic takie zasłanianie, gdy stwierdził, wtedy pod kołdrę głowę nawet wsadzić próbował – te wysiłki też na nic się zdały. I wtedy, gdy ryk wzmógł się jeszce bardziej, ponad krawędzie ultradźwiękowe się gdy wzniósł, przy czym nie hałasem, lecz świdrowaniem i świstem powietrza przestrzenie wypełnił, wypełniając – wszystko i wszystkich ogłuszył.
Ryk bolesny się od Sali niosący, trudny dla Kevina do przypisania osobie konkretnej był. Ale zaraz już, metodą eliminacji, miał potwierdzić to, czego się ledwie domyślał. Otóż wszyscy delirycy, nie wyłączając dziadka stuletniego na weelchairze, wylegli z Sali, za głowy się oburącz trzymając, tak, że na ludzi kłopot wielki jeden i ten sam posiadających, wyglądali. Wylegli wszyscy, a wycie dalej w najlepsze trwało, a nawet jakby się teraz jak na złość, złośliwie wzmagać zaczynało. Bo wylegli wprawdzie wszyscy, ale z jednym wyjątkiem – nie wyległ Filip Krawiec. I tego domyślał się właśnie domyślny Kevin, counsellor szczupławy.
Szlafroczek zarzucił na plecy szczupłe szczupły, w zielono-bordowe kwiaty, aloesu pewnie, albo bardziej lotosu może. A co tam, czy to ważne, w jakie kwiaty szlafroczek przywdział Kevin Szczupły w tym przerażenie budzącym ogółu, momencie zawywania Filipowego straszliwego, się niekończącego? Nieważne – tak właśnie sobie popmyślał sam ów Kevin, kiedy poły szlafroczka podtrzymując, do Sali, jak Don Kichotte odważnie wkroczył. Co zobaczył?
Upiora zobaczył. Czacha byłego Filipa Krawca, zmierzwionymi włosami z pomocą potu tłustego polepionymi, na wsze strony promieniście skierowanymi, do czachy trupiej podobna była, a może i ją w swej trupienności zdolna pobić mogła, o jedno oczko conajmniej. Ponieważ pierwsze, co Kevin dostrzegł, to może nawet nie włosy owe, lecz oczko jedno wytrzeszczem wyzierające, a drugie zamknięte, choć być może jednakowoż wybite, lubo wyłupione. Ryj zaś rozwarty czeluścią straszliwą, czarnemu dołowi bardziej podobną, niż ryjowi przyzwoitemu, normalnie wyjącemu ludzkiemu ryjowi podobnym był, a raczej nie był.
Ten ryj, co okrąglejszy od arbuza na ten przykład mógłby też być, a i rozmiarów jego, ledwie w czaszce tej się trupiej mieścił, a wrażenie przy okazji sprawiał, że jest od tej czachy większy jeszcze, a może nawet i był. Wykształcony wszechstronnie counsellor Kevin, pomimo swej szczupłości, a może i dla niej właśnie, sprytnym młodym człowiekiem wbrew pozorom będący, wydedukował od ręki, że oto przed sobą ma osobnika, który jak raz modelem mógłby być dla sławnego malarza z epoki ekspresjonizmu, Edvarda Muncha, chociaż ten, jak wiadomo, z własnej wyobraźni swój „Krzyk”malował, gdyby w tamtej ciemnej epoce żywot swój przeżywał i do obrazu mu przypozował.
(„Krzyk” Edvarda Muncha – wzorcowa realizacja poetyki ekspresjonizmu. Przerażona postać pokazana została jako schemat; nie można rozpoznać jej wieku i płci. Jest esencjonalnym wyrazem emocji krzyku. Dwoje przechodniów spacerujących w tle, izoluje się swoją obojętnością od świata silnych przeżyć krzyczącej postaci).
Ale nie Kevin. On się nigdy nie izolował, nigdy w życiu obojętny na krzyk ludzki nie pozostawał. Po to zresztą został cousellorem, a mógłby przecież spokojnie zostać, jak jego ojciec na ten przykład - murarzem. Takową rzadko widzianą rozpacz z bliska ujrzawszy, już się Kevin dłużej ani chwili jednej nie musiał zastanawiać. Bez bojaźni nijakiej do czachy się zbliżył, obie ręce przed siebie wyciągnął, dłonie jak klapatki na muchy wyplaskował, a potem ostrożnymi kroczkami Filipa Krawca od tyłu zaszedłszy, klapatkami owymi ryj arbuzowy zakrył szczelnie wyjący jego. I wtedy obecnych wszystkich jak jeden mąż głowy rykiem wyjącym dotąd wypełnione, w starciu z ciszą zabójczą, jaka się gwałtowna stała, się nią, ciszą właśnie straszliwą wypełniły.
Szoku, jakiego teraz dopiero głowy obecnych doznały, z niczym rzeczywistym się porównać nie da, przeto nie próbujmy nawet porównań poszukiwać. Bo o to się rozchodzi, że ta cisza, kiedy się tymi samymi drogami usznymi do wnętrz głów ludzi owych wdarła, którymi ryk tamten uprzednio, to nieporównywalnie większego spustoszenia od tamtego ryku znakomitego dokonała. Bo je bólem spiczastym wypełniła.
Zamknij tą swoją rozdartą mordę, Filipie Krawcze, rzekł spokojnie Kevin Szczupły po zatkaniu wyjącego arbuza. Odczekał spokojnie, aż Filipowi pójdą bańki nosem, a kiedy poszły, rzucił jego szczątkami o wąskie łóżko, przykryte białą, plastikową kołdrą. Rozdarciuch zatracał siność oblicza bardzo powoli, lecz skutecznie, aż gama kolorów zamknęła się zdecydowanie na czerwieni w odcieniu cegły. Złapał kontrolnie około siedmiu haustów świeżego powietrza, zanim zniżonym do szeptu, zachrypniętym głosem Janka Himmilsbacha, zaryzykował kilka wstępnych pytań: gdzie ona, co tak w nią --pi--, a także - jak ona miała na imię?
Counsellor Kevin Szczupły nigdy nie lekceważył pytań zadawanych przez swoich podopiecznych, jakkolwiek był na nie przygotowany i wiedział, że najczęściej nie są one zbyt oryginalne, a nawet mógłby się pokusić o stwierdzenie, że stanowią najzwyczajniejszy standard. Za takież widocznie uznał pytania Filipa, bowiem odpowiedział krótko, acz dobitnie i wyczerpująco: nie wiem. Wyrazu twarzy Filipa po usłyszeniu tej odpowiedzi nie sposób opisać inaczej, jak tylko epitetem bezgranicznego skretynienia. Posapał trochę, coś tam jeszcze do siebie pomamrotał, a w końcu zapytał z przymilną obojętnością, czy przypadkiem jakiegoś procha na uspokojenie Kevin nie mógłby mu zapodać. I zaraz potem wpadł mu do głowy jeszcze lepszy pomysł. Podchwytliwie spróbował z innej beczki. Zapytał, czy jak na oddział przyszpitalny przystało, nie stosują oni przypadkowo metody naukowej podłączeń zatrutych pacjentów pod kroplówki z płynami surowicznymi, solami organicznymi, czy też z glukozami jakimiś chociaż.
Kevin pokiwał tylko głową, pokręcił nią także, po czym nie wykazując całkowicie zrozumienia oraz akceptacji dla życzeń wyjątkowego pacjenta, wyjaśnił, że niestety, lecz nie. Za to ich zakład prowadzi całkowicie naturalne metody odtruwania z C2H5OH, wyjaśniał - nie stosuje więc żadnych, ale to żadnych, zaznaczył, leków, ani też żadnych, zaznaczył, ale to żadnych, zdobyczy medycyny, ani też żadnych, zaznaczył, ale to żadnych, ibstrumentów medycznych takoż. No, dodał, aczkolwiek, że tak powiem, powiedział, nie da się ukryć – dodał, jeśli nie liczyć psychoterapii zajęciowej, pogadanek naukowych i wyświetlania filmów poglądowych, połączonych z dyskusją, dodał jeszcze raz wyniośle, żeby podkreślić naukowość wywodu swojego, i zaraz potem wyjrzał na korytarz.
Pokurczeni i pomarniali, sino-czerwoni, a niektórzy to nawet trupiobladzi pacjenci Oddziału Detoksyfikacji szpitala w Brampton, niechętnie wślizgiwali się szparą drzwiową do wnętrza Sali swojej, bezpiecznej już, uwolnionej od działania szaleńczego wycia szaleńca Filipa Krawca, kanadyjskiego nauczyciela. Malutcy, ludkom z UFO podobni, układali, możnaby przysiąc, że ze zgrzytaniem i piskaniem, a nawet piukaniem zmęczonych części miękkich oraz twardych ustrojów przepitych swoich, ciała, na plastikowych, wąskich posłaniach białych łóżeczek.
Filip Krawiec już swoje miał dobrze ułożone. Otwarte oczy jego w sufit wpatrzone były bezrozumnie, lecz pozór to był marny. Ale o tym, że pozór to jest, on – Filip, wiedział jako jeden jedyny. Ponieważ bólem jednym Filip był. Nie to, że coś go bolało. On bolał cały. Obolenie jego rodzaju totalnego, wszechogarniającego obolenia człowieczego organizmu było. Bo nie dosyć, że imienia ze snu koszmarnego dziewczęcia przypomnieć na jawie się już znajdując, w stanie nie był. Gorzej. Naraz do tego czegoś, co to zazwyczaj u ludzi normalnych i zwyczajnych mózgiem zwie się, a u niego masą galaretowato trzęsącą się było raczej, zaczęły docierać pojedyńcze sygnały informacyjne z ciała jego miliona zakamarków. A przedzierając się, ocierając, raniły jak kolczastym drutem każde włókno mięśni jego i nerwów, zaśniedziałych, zakwaszonych, zapiwiałych, zawhiskowanych i zawódczonych, lecz o dziwo, jak na złość nie obumarłych na wieki. I to dopiero ten ból był.
Bolesność realu przewagą nad bolesnością nadrealu tym się wyrażała, że nie umiał Filip znaleźć sposobu, jak się z niej wygrzebać. A tamta bez jego przemyśleń, więc i woli choć się panoszyła w resztkach świadomości, to jednak wraz z krzykiem rykowi podobnym, odpłynęła w nicość. Ta realność najgorsza do zniesienia była. Jak tu ja odrealnić, goraczkowo przemyśliwał. Prochów Kevin poskąpił, alkoholu na oddziale odtruć z alkoholu – nie prowadzono, a wręcz przeciwnie, zakazano, a jeszcze bardzie wręcz przeciwnie, niektórzy nawet na jego, Filipa nowoprzybyłego jako znaczy się, pomoc w tej dziedzinie liczyli, i się przeliczyli.
Ból bolał dalej, boleśniej nawet, więc co miał zrobić Filip? Powiesić się może miał, albo zbiec z tego miejsca nieprzyjaznego? Powieszenie w rachubę nie wchodziło. Chociaż brane opod uwagę jako wyjście ostateczne było, to przecie Filip w katolickiej rodzinie wychowany, grzechem najcieższym zgrzeszyć ani nie chciał, ani nie mógł. Jeśli chodzi zaś o ucieczkę, to też nie raczej. Przecież pod odpowiedziami na dwadzieścia pytań, które mozolnie nagryzmolił w gabinecie Kevina Szczupłego nie tak dawno przecież, a gdzie jako dwudzieste i ostatnie pytanie było zapytaniem o wyrażenie bez przymusu zgody na terapeutyczne zabiegi w oddziale detoksującym zatrutych alkoholików, się biedak był własnoręcznie podpisał. Nie mógł się już wycofać, choćby chciał, a był moment, ze chciał. Był moment, że na zerwanie umowy własnoręcznie podpisanej Filip miał taką ochotę, jak nie przymierzając, na napicie się wódki. Wódki, wódki, wódki, wódki...samo, bez jego woli, powtarzało mu się w kółko tak długo, aż rzeczywiście posmak wódczany, ten smród uwielbiany w ustach poczuł.
I zaraz przypomniał sobie pomimo bólów bolesnych, zbystrzały, że w kieszeni jego nadgniłych dżinsów jakieś dwieście dolarów się psuć powinno. Ale zaraz też przypomniał sobie - o ja przeklęty, swoją głupotę wyklinając, że z jego własnej i nieprzymuszonej woli zdeponowane u Kevina w depozycie się one obecnie wietrzą. Głową w ścianę począł Filip uderzać, regularnie, w jednakowych odstępach czasu razy swojej głupocie wymierzając, a kiedy ból czoła przewyższył ból organów pozostałych bolejących, pojął nagle a niespodzianie, że już najwyższy stopień głupoty osiągnął, z powodu takiego właśnie się zachowywania. Bo przecież skoro czoło rozbolało go od uderzeń tępych o ścianę, to oznaczać musi, że on, Filip Krawiec – żyje, a jak żyje, to świadomość bytu realnego prowadzi, a w każdym razie powinien. I chociaż ból całego jestestwa Filipowego tak jak bolał dotąd, tak dalej go bolał, to coś w rodzaju nadziei w beznadziejną dotąd rzeczywistość go otaczającą, a także w nim się kołatającą, wprowadziło. A nuż, a może, a jeżeli ...może myślenie jakie-takie, na początek proste, nieskomplikowane, mu się przeprowadzić uda, a jeśli już, to może w jakiś sposób kierować własnymi losami mógł będzie, jako człowiek nie umarły, choć i nie żywy, jednak bardziej niż ten umarły – żywy. A skoro żywy, i skoro niepowieszony, a jak nie powieszony, to z powodu wiary w Boga przez rodziców mu przekazanej, a skoro jeszcze aż do dziś dnia, pomimo przeokropieństw życiowych przez niego, szczególnie ostatnio dokonywanych, zapamiętanej, to co to wszystko oznaczać niby miało? Nie, nie modlił się Filip, nie modlitwa to była. Na modlitwę za słaby był. Żeby się modlić, trzeba by mu było o dużo więcej woli przy sobie posiadać. Woli nie miał wystarczająco wiele. Ale nie potrzebował jej wcale. Wola nadeszła, a ta, co nadeszła, Wolą Bożą była.
Twarz Filipa Krawca nieważne w tej chwili, czy oczy jednakowo wytrzeszczone miała, czy jedno tylko, a drugie wyłupione może. Nie było także ważne, czy policzki jej zapadłe, szczeciną rudoczarną na ceglastej i spierzchniętej skórze, pozarastane były, czy nie były, chociaż rzeczywiście były. I nawet nieważne było to, że dygot wnętrzności jego na całe ciało z powodu odstawienia alkoholu się przenosił, szczypiąc, swędząc, kłując, dziobiąc, boląc boleśnie i dogłębnie, nie, nie to ważne w tej chwili specjalnej było. Tego się ani cały bolejący organizm Filipa, a nawet sam Filip, a przypuszczalnie i sam counsellor Kevin Szczupły by nie spodziewał, jak się Filip nie spodziewał. Nikt się tego nie spodziewał, że w Filipa Krawca wstąpi światłość. A wstąpiła.
(Światłość: Wielkością określającą ilość światła wychodzącego ze źródła światła w ściśle określonym kierunku jest światłość. Liczona jest ona jako iloraz strumienia świetlnego, wysyłanego przez źródło w elementarnym kącie bryłowym zawierającym dany kierunek, do wartości tego elementarnego kąta).
Zobaczył nagle, nie na suficie, nie na ścianach, o nie, on ujrzał w głowie swojej, w sercu swym i w duszy - światłości szczerobiały płomień, poczuł też, jak się owa w jego ciele mości, rozprzestrzenia, rośnie, je obejmuje, go zapala. I zapłonął Filip Krawiec, nałogowy alkoholik, uciekinier z Polski, Kanadyjczyk naturyzowany i nauczyciel kanadyjski, zapłonął białym ogniem oczyszczenia, który w nim był tak ogromny, że nie mieszcząc się - na zewnątrz łuną z ciała jego na wsze strony płomiennie i promieniście się rozchodził. A jeśli nawet jej, tej swiatłości, nie zobaczył, a jeśli nawet inni alkoholicy nie byli zdolni dostrzec tej łuny, jaka się wokół Filipa Krawca rozprzestrzeniła, to fakt sam ów, że jej doznał, że odczuł jej płomienność go wszechogarniającą, że się napasł nią, odżywił, i w niej na wyżyny zachwytu się wzniósł, ukojenie na niego zesłał. Nie pozwoliło ono mu zbyt długo w tym zachwycie się nurzać, wystarczy, że pozwoliło łaskawie, by o bólu zapomniał. Lekki, rozpalony do białości, która cały grzech jego, grzech bycia na tym świecie i grzech konsumowania go na sposoby takie, jakie znał, tak, jak potrafił, bo inaczej nie umiał, niewinny, bo oczyszczony, zasnął Filip snem dziecka. Nic mu się nie przyśniło.
Koniec
KOCHAM ŻYCIE
Taksówka sama w sobie środkiem lokomocji niezwykłym nie jest. Niezwykłości czasem osoba nią kierująca jej dodaje, tajemniczości zaś, to na pewno. W tym przypadku zawartość taksówki, która seryjnym Czevroletem Malibu zwyczajnym być się okazała, niczym się niezwykłym nie charakteryzowała, nie osobą kierowcy, bynajmniej. Bardziej już osobnikiem przedziwnym, pasażerem jej, mną czyli. Z detoksu po pięciodnówce wypuszczony, słabieńki w kolanach, co szczupłe i spiczaste się przez ten czas zrobić zdążyły, ja - dziewiczo niepijący alkoholik. W trzeźwe życie pełen obaw wkraczający, z niejasnym przeczuciem, że alkoholowy rozdział tego mojego życia już poza mną się niestety znajduje. Dlaczego to niestety się tu znalazło, nie wiem. Może dlatego chociażby, że tak to w życiu zwykle bywa, kiedy się rozdział jakiś jego chcący czy niechcący zamyka. Smutno się człowiekowi robi trzeźwemu, czy nietrzeźwemu także, na taką okoliczność, a szczególnie wtedy, kiedy do głowy dopuści sobie myśl, że od tej pory to już tylko na siebie liczyć w życiu mógł będzie, a o pomocnicy solidnej choć wrednej, gorzałce czyli, zapomnieć na wieki wieków musi. I bardzo dobrze.
Bo oto widzicie, patrzcie wszyscy na mnie się: wysoki, szczupławy jegomość z uduchowionym, jakby nieobecnym obliczem, w dżinsy niepasujące niebieskie do zielonej koszuli w kolorze maskującym, ubran co jest, to ja jestem. Filip Krawiec całkiem nowy, chociaż na oko taki jak przed tygodniem sam. Rozsiadam się w poduchach auta wielkiego miękkich, oburącz skrypt w okładki plastikowe koloru zgniłożółtego ściskając. Z dumą na obliczu nie czerwonym wcale, lecz bladawym raczej, ulice mijane w powolnym taksówki posuwie, nieprzytomnym wzrokiem omiatający. Na Hindusa popatruję teraz, a popatrując, widzę na jego twarzy turbaniastej zmarchy straszliwe, z wągrami czarnymi jak atrament powgryzanymi, na twarzy jak po żółtaczce typu C pomarańczowo-żółtej, z której smrodek imbiru się na kilometr niesie, kiedy mnie twarz owa otwarciem ust i głosem grubawym zapytuje zwyczajowo o to, dokąd jedziemy.
Przez chwilę długą nie odpowiadam, bo co ja odpowiedzieć mam, kiedy sam nie wiem. Aż ponaglany dwukrotnie, że skrzyżowanie ulic Hurontario i Dundas mnie w celu wysiąścia interesuje, rzucam od niechcenia, niezbyt wyraźnie zresztą. Ale wystarczająco zrozumiale chyba jednak, bo oto nagle Hindus prostuje wciśniętą do tej pory w fotel wygnieciony, wygniecioną sylwetkę swoją, ożywia się najwyraźniej, i zawija ochoczo pojazdem swym, aż ten buja się tak, aż skrypt wspomniany z rąk wymyka mi się, na fotel omyka, i tak tam w pozycji niepewnej rozłożomej na rozkładówce swojej przez chwilę pozostaje. Nie podejmuję na razie go, tylko się weń jak zahipnotyzowany baranim spojrzeniem wpatruję.
Aż kiedy gdzie się należało dojeżdżamy, zmieniam zdanie, jeśli je wogóle przedtem miałem. Składam starannie skrypt ów we dwoje, a potem jeszcze raz w następne dwoje, prostuję nogi, do kieszeni dżinsów w następnej kolejności wpycham, jednocześnie nonszalancko stówę dolarów z niej wyjmując. Ją podaję kierowcy. Ten resztę starannie co do grosza mi wręcza, na coś potem czeka i czeka. Skrupulatnie napiwek dwudolarowy więc odliczam, mu wręczam. I już wysiąść z taksówki mogę.
Dlaczego to jest tak ważne, że tak długo wysiadam, a jeszcze dłużej to wysiadanie, można rzec, mało interesujące wysiadanie – opisuję. Ja wiem, dlaczego. Powiem wprost: jest to całkiem inne, niż dotychczas bywały, całkowicie nowe z taksówki wysiadanie. Od tej pory, mogę dać sobie za to poucinać wszystkie członki, choć nie będę wymieniał, od tej pory Filip Krawiec w taki właśnie, a nie inny sposób z taksówek wszędzie, pod każdą szerokością geograficzną się poruszających – będzie wysiadał. A co w tym wysiadaniu jest i będzie takiego, czym się od poprzednich odróżniająco wyróżnia, no co? Ano, trzeźwość Filipa Krawca jest to i będzie. A z nią razem inne elementy, atrybuty nawet powiedziałbym, a nawet, co mi tam , powiem: Twarz o normalnym, nie czerwonkawym kolorycie, oko jasne, ruchy opanowane. Brak lęku o napotkanie przypadkowych znajomych, co się domyślać nietrzeźwości mojej stanu by jak kiedyś zechcieli. Wygląd schludny. Myśli jasne, uśmiech pewność siebie zdradzający. Podbródek do przodu razem z wargą dolną śmiało wysunięty, stanowczości natury niezłomnej dowodzący, a raczej dowodzące. W taki sposób Filip Krawiec z taksówki wysiada na ulicę wprost szeroką Hurontario, Dundasu róg, od strony zachodniej. Jest południe.
W dół idę Hurontario, King Street mijam. Dalej już kroków kilka zaledwie wykonać muszę, aby przy Paisley West bloków zółtych jednopiętrowych kilka się czających zauważyć. Na pierwsze piętro pierwszego z brzega się wdrapuję, do odrapanych drzwi znajomych się dostukuję. Wlaz mi - krzyczy ochryple jeden głos znajomy ten. Kudłata, Kudłata, Kudłata, żeby imienia nie zapomnieć powtarzam półgłosem, a kiedy opieram się o nie zamknięte drzwi, do środka wpadam. W otoczeniu obskurnym, znanym, lecz jakby nieznanym, kiedy to było, staję. Krajobraz jak po burzy z piorunami dostrzegam. Butelki, papiery, naczynia nieczyste, petów stosy, znów butelki, syf papierosowej zgnilizny w twarz uderza, dech mi zatyka. Gdzie jesteś Kudłata, się wydzieram w końcu. Papiery, papiery. Gdzieś tutaj, pod tymi papierami Kudłata być powinna. Jej poszukuję, szelest przeogromny papierowy powodując. I naraz z całkiem niespodziewanej strony, jakby od sufitu, ale dalej w prawo i daleko od miejsca w którym ustanąłem, coś jakby kocie miauczenie słyszę. A kiedy się w tamtym kierunku na paluszkach udaję, jeszcze wyraźniej głosik niewieści tym razem, słyszę.
Jam tu jest, słabawy głosik piszczy, ale to z sypialni, jak się okazuje, lecz nie z łóżka naziemnego, tylko z czegoś w rodzaju łóżka nadziemnego, spod sufitu czyli, z baldachimu zwisającego. Pomocy, albo ratunku, albo jednego i drugiego na raz głos ten wzywa, kiedy takie wezwania wymiaukuje. Włażę tam do sypialni owej i co ja widzę. Łoże byłe hinduskie ja widzę, ale nie takie samo ono, jakiem je ileś tam dni, czy ileś tam tygodni nawet, w porywach do miesięcy może, opuszczał, kiedy jeszcze z Kudłatą je dzielnie dzieliłem, a i nie tylko, jak dobrze, tylko nie wiadomo po co, pamiętam. Ale pamiętam jeszcze, że po kolejnej z wampirami potyczce, łoże to za moim udziałem połamany baldachim otrzymało, kolumienki jak zapałki się połamały, a sama materia złocista za przykrycie ciał naszych i pijanych, i zarazem grzesznych, służyło. Wchodzę tam, gdzie na rozchwianym baldachimie ponad łóżkiem, w poprzek jego ciało kobiety się przewala.
Białej postaci długachnej się rozciąga widok przede mną prześliczny. Złotych włosów burzą twarz jej zasłonięta choć jest, wątpliwości dla mnie to żadnych co do tożsamości osoby nie pozostawia. Wstań Kudłata, się ze mną przywitaj, albo co, pytam nieśmiało, jakbym prosił.
- Aaa, to ty Filipie, jęk jakby ulgi lub zawodu, niepotrzebne skreślić, spod brudnawej kołderki się wydobywa. No nareszcie jakiś kawałek mężczyzny się mi napatoczył, żartuje chyba, to mówiąc. No co się gapisz tak, powiada, kobiety nagiej nie widziałeś, czy co, dodaje. Ano dawno nie widziałem, bezwiednie się i bez bicia przyznaję. Ale nic to, Kudłata, daj dłoń, tak bliską mi kiedyś i drogą, niby żartuję, kiedy na plecy ją zarzucając, z baldachimu podejmuję. No czego ty Kudłata tam pod sufitem szukałaś, się jej pytam. Tak wielu gości miałaś, że z braku miejsca do spania się na ten baldachim wdrapać musiałaś, pytam. Nie z braku, z jakiego braku, przecież jest jeszcze kanapa w livingu, nie pamiętasz, pyta. Pamiętam, pewnie że pamiętam, jeszcze jak pamiętam. Nic nie mówię, bo przypominam sobie z nagła, jak to pierwszego dnia, a właściwie nocy pierwszej naszej znajomości, Kudłata się leżąc nieprzytomnie na tej kanapie za przeproszeniem w brazowe sztruksy opięte podniecająco, całkiem brutalnie zeszczała, mocz znaczy się w nie, na niej polegując, oddała.
- Siadaj, zdejm płaszcz, zaprasza tymczasem Kudłata mnie do w domu jej jak u siebie się poczucia, kiedy z trudem spod zwojów wojłokowatych wydobywa ciało swe. Oj Filipku, sie masz, powiada, ja tu dogorywam. Na wojnie wczoraj byłam. No w tym naszym barze, co Dziupla się nazywa, znasz, powiada. Oj niedobrze ze mną coś jest jakby, narzeka. A na ten baldachim to przed wampirami uciekłam, w tym domu ponieważ ostatnio straszy. Pamiętasz przecież chyba jeszcze, jak sam przed wampirami uciekałeś? - pyta. Jam ci wtedy nie dowierzała, nikt ci nie wierzył, wszyscy się za twoimi plecami z ciebie podśmiewywaliśmy, chociaż teraz to wiem, że racji nie mieliśmy. To one mnie tam zagoniły, ledwie przed zębiskami straszliwymi żem umkła, powiada, a oczy jej turkusowe wielkie takie są przy tym, jakby zaraz powypadać z oczodołów podsiniaczonych miały.
Bądź miły, mój miły, i się do kuchni pofatyguj, prosi się Kudłata mnie. Tam jakieś piwencje w lodówce powinny się jeszcze ostać, pójdziesz, przymilnie w oczy moje przypadkowo, ale chyba zalotnie także w porywach, zaglądając. Idę. Molsona podejmuję, do sypialni kroki kieruję. A tam nic niezwykłego, nic nowego niby, a jednak. Jak się bowiem wydaje, wszystko jest, jak być powinno. Powinniśmy teraz po piwku marki Molson wydudnić, a zaraz po tym dudnieniu w pościel zapaść, się ramionami spleść, i nie tylko. Ale coś tutaj zachodzi innego, niż zajść powinno.
Uświadamiam sobie, że jednak mi się wydaje, że coś zajść powinno, a jak tak, to za dużo coś mi się jednak wydaje. Bo oto w kołderkę owinięta nie-za-czystą, najmilszą minkę z reperuaru niewinno-słodko-gorzkiego, uśmiechem ust czerwonych spękanych korali mnie Kudłata obdarza, i zaraz potem do całowania się rwie. Pachnie nieładnie jej z twarzy. Wymioty mi się do gardłą cisną, ledwie je z powrotem siłą, chyba woli, do żołądka wpycham. Jednocześnie głowę odwracam, niby szklanki szukam. Głupia sytuacja jest. Wybawienie nadchodzi z najmniej spodziewanej strony, jak to czasem w życiu się, chociaż nieczęsto, zdarza. Wtem ponieważ dzwonek telefonu się rozlega wrzaskliwy, co sytuację uratuje możliwe że. Jej wszakże nie wyjaśnia całkowicie, tylko, kto wie, może komplikuje raczej.
Kudłata bowiem się w dyskurs z niewidocznym i nieznanym mi rozmówcą wciągnąć daje, jak słyszę: taaaa, no jestem, jestem, tylko że niezupełnie sama ja jestem. Taaaaa, no kolega mi piwko doniósł, taaaa. No nie, żaden przydupas to jest, mówię przecież, kolega to jest mój, no mówię przecież, no nie, koleś mój serdeczny, prawie taki sam jak koleżanka jakakolwiek, no przyjaciel to jest, bezpłciowy raczej osobnik w związku z powyższym. No nie do łóżka on jest żadnego, mówię. Co ty, co ty. No pewnie że przyjść możesz. Zaraz, zaraz, no to przychodź zaraz. Co, już jesteś, no to gdzie jesteś. Na dole jesteś, a masz coś. Masz powiadasz, no to właź skoro i jesteś już i masz coś, a co masz, gadaj. Jedną flaszkę masz, to dawaj tutaj mi zaraz ją, szkoda tylko, że jedną, ale trudno, chociaż nie darmo. No to czekamy razem z tym kolegą. Nie bój się nikogo, to swój chłopak jest. Się załapał, chociaż nieświadomie, szczęście widać w życiu ma. To na ra, czekalski.
Kudłata w locie majtki typu stringi naciąga, się jak długa jest przy czynności tej przeciąga, i muskając dłonią włosy me przelotnie, no co się tak gapisz, mówi. No co się tak gapisz, skacowanej kobiety prześlicznej w życiu nie widziałeś, czy co, się pyta.
No dawno nie widziałem, odpowiadam. Poza tym, jak sama powiedziałaś, a ja przypadkiem usłyszałem, ja nie za bardzo facetem jestem, bezpłciowym gościem raczej, jak koleżanka, nie kolega znaczy się bardziej. No nie, ja żadnych pretensji nie wnoszę, przeciwnie wręcz jest, śmieję się radośnie. Mnie to nawet jest na rękę, że tak się na mój temat wypowiadasz, bo to właśnie Kudłata, jak by nie patrzył, aktualnie szczera prawda jest. Płciowy, czy bezpłciowy jam mężczyzna czy jest, to temat do dyskusji, na szczęście akurat nas obojga nie dotyczący. I powiem ci coś jeszcze, a to ci powiem, że ja czasu za dużo nie prowadzę, jej mówię. Ja tylko walizę moją czarną skórkową, co w szafie twojej ją zostawiłem zabiorę i spadam, bo spieszy mi się, dobra?
No dobra, spadać to możesz, a nawet powinieneś, bo tu zaraz mój narzeczony się zwali, naburmuszona czemuś Kudłata się to mówiąc odsuwa. Filipku, a tak między nami, to zawiodłam się na tobie, jak by nie patrzył. Bo ty, zamiast się na mnie obrażać, to zgadnij, co powinieneś teraz zrobić, nie domyślasz się, co? Ano zawalczyć jak mężczyzna o mnie powinieneś, Kudłata błysk złości w oczach turkusowych ma, kiedy to mówi. Postawić się temu Bolkowi, co tu się wpycha do mnie na siłę powinieneś, dodaje. Nie patrzeć na mnie, że ja zapraszam go do domu mojego, tylko zaprotestować, mnie nie słuchać, jego za bety złapać, z domostwa mojego usunąć siłą. Rozumiesz mnie, Filipku? Nie rozumiesz, a no widzisz. To po co, jak myślisz, na co, ja tak w twojej obecności do gościa mojego przez telefon o tobie mówiłam, co? Ano właśnie, tutaj jest ten pies pogrzebany, żeś ty czaczy nie skumał. Specjalnie tak mówiłam, żeby reakcję twoją męską wywołać. Ale mi się nie udało raczej.
Dlatego powtarzam, że ja się na tobie Filipku mój zawiodłam. Woli walki o kobietę w tobie nie ma. Samczego instynktu żeś się wyzbył. Nie takiego postępowania po tobie żem oczekiwała. No to się nie zdziw, że mój stosunek do ciebie jakby z lekka się oziębił, i skoro ty o mnie nie zabiegasz, ja cię nie będę zatrzymywała, bynajmniej. Ale coś ci powiem jeszcze, com ja w tobie mimo słabości kacowej mojej zauważyłam. Coś nowego całkowicie, czego przedtem nie widziałam, a może nawet widziałam, tylko uwagi na to nie zwracałam. Bo ty jakiś dziwny jesteś dziś. Trzeźwy, czy co. Trzeźwy. To jest całkowicie sprawa inna. To ty raczej dwa wyjścia masz, i ja ci ostatnią szansę daję: się albo z nami napij, albo się nie napij. A jak ty się nie chcesz napić z nami, to lepiej jednak będzie, jak ty tutaj nie pozostaniesz, tylko sobie pójdziesz. To jasne są sprawy nasze, się Kudłata na koniec nędznego swojego przemówienia, bezwstydnie wyuzdanego, jak mi się wydaje, mnie pyta.
Ale, ale, to nie koniec jest, do mnie doskakuje. O jakiejż tu ty walizie nawijasz, a? Może o tej samej, z którą żeś wtenczas razem z Karolem, mężem moim z domu mojego zniknął, pamiętasz. Nie pamiętam, jej odpowiadam, a nawet dałbym sobie uciąć głowę, że nie pamiętam, powiadam. A na dodatek, powiadam, to nie dość, że nie pamiętam, żebym ja z tą walizką dom twój gościnny opuszczał kiedy, to że jeszcze że z mężem twoim Karolem na dodatek, to jeszcze bardziej nie pamiętam, dodaję. Z Plaskatym, to tak, jego pamiętam. Czy twój mąż były to się przypadkiem Plaskaty nie nazywa, się jej pytam, bo przekonany jestem, że właśnie Plaskaty imię jego było, a jak było, to i jest.
Plaskaty to on rzeczywiście jest na twarzy, ale tak naprawdę to Karol ma na imię, mówi z niesmakiem jakby Kudłata. Ja go znać nie chcę, na co mi on i po co. Teraz to ja Bolesława raczej wolę, poważny bo to człowiek jest, na trokach jeździ, kasę prowadzi. Poznasz go zaraz, to się przekonasz – tak Kudłata do pozostania mnie w melinie swojej zachęca.
Pardon, lecz nie – odpowiadam wstrzemięźliwie. Ja na słowo wierzę ci, że ten Bolek to nie żaden cienki Bolek jest, tylko w porzo facet, gościu, się znaczy. Bo ty Kudłata, co jak co, ale na facetach to się znasz, weź na ten przykład mnie. To wy się raczej z tym Bolkiem dobrze bawcie, ale beze mnie.
Bye, Kudłata, po angielsku się do niej zwracam, kiedy wypad czynię. Ale nie całkiem jeszcze, bo po drodze na wszelki wypadek do szafy odzieżowej, com ją kiedyś zajmował, a nawet piersiówkę w niej raz spełnił, to przez ten sam sentyment, choć nie tylko – zaglądam. Pusta jest ona. Ani walizy, ani wieszaków nawet, nic. Nic to, w głowę się podrapuję, nic to Kudłata, na pożegnanie mówię, a nawet lepiej niż nic. Ubrania nowe na nową drogę życia kupić sobie zmuszony okolicznościami będę chociaż, na dobre tylko mi to wyjdzie.
- To co ty, Filipie, żenisz się może, czy rozwodzisz raczej, zadowolona nie wiadomo z czego Kudłata się jak gdyby ze mnie podśmiewywuje. Gratulacje moje racz przyjąć, czy tak, czy siak.
- Dziękuję, odpowiadam, w drzwiach dłuższą chwilę już wystając, zbyt długą na mój gust. I do widzenia, choć nie do zobaczenia, Kudłata, powiadam. Fajoska z ciebie koleżana była. Pozdrów Bola, a i Plaskatego pozdrów, jak go spotkasz, a przy okazji o moją walizę go zapytaj - dobra?
I na tym kończę wizytę niezbyt miłą w apartamencie onebedroomowym bloku jednopiętrowego. Wychodzę na klatkę obskurną, oszczaną, śmierdzącą, czym tylko się da.
Ulga. Ulga moje serce i członki pozostałe opanowała co, radość nieznaną niesie. Może nawet za dużo jej wlewa, bo jakby mi się ta radość przelewała, tak to odczuwam. Leciutki jak piórko jestem, kiedy do banku CIBC się kieruję, ot, za rogiem zaraz. Tam z jasną twarzą i dumnie podniesioną głową, a nie tak jak ostatnio gdym bank ów nawiedził – spocon i przestraszon, a o mało co ostatniego tchnienia za kaca giganta przyczyną przy okienku nie oddawszy, inkasuję tysiączków kilka na dobry początek drogi nowej mojej. Bo że coś się kończy starego, a nowego coś zaczyna, ja na razie żadnych wątpliwości jak nie mam, tak ich nie przewiduję. Wychodzę na ulicę Queensway piękną od zieloności i słoneczności. Kocham życie.
Koniec