Ten rozdział jest najbardziej dopracowany i w sumie jestem z niego dumna
W zaklętym kręgu
Wieża Babel
Wlokąc się ulicami miasta w godzinach szczytu zastanawiałam się skąd u licha wzięło się tyle samochodów?! Zresztą nieważne. To dało się na pewno jakoś wyjaśnić. Nie powinnam zajmować się takimi duperelami, tylko obmyślić jakiś plan działania – karciłam się w myślach. Tak, droga pani redaktor. Musi pani podjąć jakąś decyzję, a nawet cały szereg zupełnie poważnych decyzji, które zaważą na pani życiu. Przede wszystkim, trzeba porozmawiać z Sylwią na temat książki. Przyjęcie jej propozycji nierozerwalnie wiąże się z utratą posady w redakcji. Ostrowski nigdy nie zgodziłby się, żebym pod szyldem jego gazety prowadziła śledztwo i wydała tę książkę. No cóż, zawsze jest jakiś koszt alternatywny, nie można mieć wszystkiego naraz. Ostatecznie zdecydowałam, że w sprawie redakcji postąpię jak Scarlett O’Hara – pomyślę o tym jutro. Zatem na dziś pozostał mi tylko plan pracy, a dokładniej śledztwa. Poczułam zabawny dreszczyk emocji na myśl o przeobrażeniu w detektywa, który odkrywa tajemnicę i zyskuje sławę. Może zostanę Herculesem Poirot w spódnicy? Na samą myśl o tym zaśmiałam się w duchu.
- No detektywie, szkoda czasu na próżność, w końcu ta tajemnica nadal jest dla ciebie wielką niewiadomą – powiedziałam sama do siebie. – Czas odwiedzić naszą uroczą parkę. Może zastanę ich in flagranti?
Tym razem zaśmiałam się głośno z tego pomysłu.
Na Plac Pocztowy dojechałam kilka minut po trzeciej. Zostawiłam samochód nieopodal kamienicy, w której mieszkał Andrzej – obecnie w towarzystwie mojej dobrej koleżanki, po czym błyskawicznie wspięłam się po schodach, które jeszcze dzień wcześniej budziły we mnie niepohamowany strach. Czułam się lekka jak motyl, a jednocześnie wydawało mi się, że mogę dokonać wszystkiego, co mi się zamarzy. Byłam w swoim żywiole, oj tak!
Postanowiłam uszanować prywatność potencjalnej pary, więc zapukałam, zamiast użyć kompletu kluczy, który przecież od jakiegoś czasu znajdował się w moim posiadaniu. Jednak moje nadzieje zostały szybko rozwiane. Andrzej niemal natychmiast otworzył mi drzwi, więc nici z przyłapywania. Z jednaj strony odetchnęłam z ulgą, bo romans mógłby niekorzystnie wpłynąć na całą sprawę. Z drugiej zaś tak bardzo chciałam, żeby Andrzej spotkał wreszcie kobietę, z którą mógłby być szczęśliwy.
Na mój widok pan domu uśmiechnął się promiennie i jednoznacznym gestem zaprosił mnie do środka.
- Miło cię widzieć. Czemu nie otworzyłaś drzwi kluczem?
Musiałam wymyślić na poczekaniu jakąś naprawdę dobrą wymówkę. Na szczęście okazałam się wyjątkowo elokwentna. Jeszcze w przedpokoju sprzedałam mu zmyślone wytłumaczenie, siląc się na teatralnie śmiertelną powagę.
- Pomyślałam, że teraz powinniśmy być bardzo ostrożni. Kogoś mogłoby zainteresować, że otwieram drzwi twojego mieszkania własnym kluczem, prawda? Zresztą, w każdej chwili jakiś podejrzany osobnik mógłby mnie śledzić.
Andrzej patrzył na mnie zupełnie niewyraźnie, ale po chwili chyba doszedł do wniosku, że wyjaśnienie jest do przyjęcia i nie ma sensu podtrzymywać dyskusji o niczym.
- Sylwia chyba tęskni za tobą, bo stale wyczekuje jakiegoś znaku od ciebie – zaczął zupełnie z innego beczki.
Oho, pomyślałam, są już co najmniej na stopie koleżeńskiej, skoro ona mówi mu takie rzeczy. Niezły wynik po niespełna dobie spędzonej razem. Chwilę później skarciłam się w myślach. Nieładnie bawić się swatkę.
- Gdzie ona jest? – zapytałam, chociaż było to zupełnie zbędne. Sylwia usłyszawszy mój głoś wyłoniła się z kuchni, trzymając w ręku szklankę z jasnopomarańczowym płynem.
- Nareszcie. Zrobiłam ci koktajl pomarańczowy, taki jak lubisz.
- Czuję się jak królowa. Czy zamierzacie podać mi wykwintny obiad, a jednocześnie zabawiać pasjonującą rozmową?
- Całkiem możliwe - powiedział Andrzej kokieteryjnie i puścił mi oczko. -
Tak poważnie, to naprawdę trafiłaś na obiad.
- Kto gotował?
Andrzej i Sylwia popatrzyli na siebie, po czym wybuchnęli śmiechem.
- Co takiego zabawnego powiedziałam? – zapytałam, zbita z tropu.
- Nie pytanie było zabawne tylko odpowiedź. Otóż gotował kucharz chińskiej restauracji – zdołał wydusić Andrzej, dławiąc się ze śmiechu.
- Nadal nie rozumiem, w czym tkwił dowcip.
- Dowiesz się po obiedzie, a teraz chodźmy, bo umieram z głodu - Andrzej objął mnie ramieniem i zaprowadził do pokoju stołowego, notabene tego, w którym dwa dni wcześniej topiliśmy razem smutki w whisky.
Właściwie nie wiem, co podano mi na obiad. Wyglądało jak potrawka z kurczaka, smakowało jak gulasz, a kiedy zapytałam o charakterystykę potrawy, moi towarzysze zapewniali mnie, że na wszystko przyjdzie czas.
- Chciałabym się wreszcie dowiedzieć, co zjadłam – powiedziałam, gdy skończyliśmy posiłek . – Aha, jeszcze czekam na objaśnienie tego dowcipu.
Sylwia obrzuciła Andrzej znaczącym spojrzeniem, ten zaś chwilę się zastanawiał.
- No dobra, ja jej powiem, ale i tak wszystko zrzucę na ciebie – rzekł po chwili Andrzej, po czym zwrócił się do mnie. – Widzisz, żadne z nas nie przejawiało chęci, ani talentu w zakresie sztuki kulinarnej, więc postanowiliśmy zamówić coś do domu. Zadzwoniłem do pierwszej lepszej chińskiej restauracji, na którą namiary podali mi w biurze informacji turystycznej. Zamówiłem dużą ilość potrawy, której nazwy nie jestem w stanie wymówić. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że po dostarczeniu okazało się, że jedzenie ma co najmniej dziwną konsystencję jak na – uwaga, teraz moment kulminacyjny – naleśniki z farszem mięsnym w sosie gulaszowym. Przynajmniej tak poinformowano mnie przez telefon. Mieliśmy dostać coś na kształt europejskich krokietów z mięsem w sosie. Sama widziałaś, co jedliśmy. Nie było tam ani kawałka ciasta naleśnikowego. Uznaliśmy, że jedzenie wygląda nie najgorzej, smakowało całkiem nieźle, więc postanowiliśmy je zjeść, a potem zgadywać, co to takiego. To był pomysł Sylwii. Twierdziła, że będziemy mieli niezły ubaw. I wtedy się zjawiłaś. Zostałaś włączona do naszej zabawy, czy tego chcesz, czy nie. Jak ci się wydaje, co jadłaś?
- Przyznam, że wole tego nie wiedzieć – powiedziałam i wszyscy wybuchnęliśmy śmiechem.
- A propos, przyszłam nie tylko w celach towarzyskich. Udało ci się dowiedzieć czegoś? – zapytałam Andrzeja z nadzieją.
- Wyobraź sobie, że mam pewien trop, który sam do mnie przyszedł. Jutro ma do mnie zadzwonić pewien człowiek w sprawie Anielicy. Podobno widział ją gdzieś za granicą niedługo przed zniknięciem i amnezją. Oprócz tego mam dla ciebie wszystkie wywiady z Joasią, które dotychczas opublikowano i skróty kilku, które dopiero zostaną oddane do druku. I co ty na to?
- Dzięki, jesteś niezastąpiony. Andrzej, nie wiem, jak ci się odwdzięczę. Chyba będę musiała zrobić cię współautorem książki.
- Książki? – spojrzał na mnie z niedowierzaniem, zdziwieniem, a może nawet wyrzutem.
- Nie powiedziałam ci o książce? – zapytałam niepewnie.
- Nnie... – wycedził.
- Wybacz, to nie było celowe. Po prostu jeszcze nie wiedziałam, czy mam w ogóle szansę powiązać ze sobą elementy układanki i zostać Herculesem Poirot w spódnicy, ale teraz już wiem, że z twoją pomocą uda mi się. Wiem, gadam bez ładu i składu. Na pewno nie rozumiesz nic a nic. Zresztą, chyba nie mogę powiedzieć ci wszystkiego. To zależy od Sylwii.
- Jeśli chodzi o mnie, to nie mam nic przeciwko. Możesz wtajemniczać, kogo chcesz. To w końcu będzie twoja książka. Co za różnica, kiedy Andrzej dowie się o tym. Kiedy wydamy książkę, każdy będzie miał dostęp do faktów z mojego prywatnego życia.
Sylwia podniosła mnie na duchu. Nie chciałam, żeby Andrzej trzymał się z daleka od tej sprawy, bo mógł mi pomóc w wielu kwestiach. Już miałam zacząć mozolną opowieść o Sylwii i Agacie, kiedy nagle przypomniałam sobie o czymś.
- Która godzina?
- Prawie piąta. Spieszysz się? – zapytał Andrzej od niechcenia.
- Właściwie tak. Nie ma sensu rozpoczynać relacji, której na pewno dzisiaj nie skończę. Jestem umówiona o dziewiątej na drugim końcu miasta, a muszę jeszcze doprowadzić się do porządku. Powiem tylko tyle, że widziałam się dziś z Anitą Ostrowską, czyli Anielicą, ale podzielę się z tobą informacjami dopiero wtedy, gdy powie mi wszystko, co chciałabym wiedzieć. Na razie mam jedno pytanko do Sylwii. Kiedy zamierzasz stąd wyjechać? Nie żebym się wyganiała, tylko jest mi potrzebny w miarę dokładny termin.
- Mam zarezerwowane miejsce w samolocie na wtorek rano.
- No cóż. Czy na pewno jesteście bezpieczne z Agatą, tam gdzie mieszkacie? Nie wolałabyś przyjechać z nią tutaj? Cała sprawa właśnie nabiera tempa i wasza obecność może być potrzebna. Możecie zamieszkać u mnie...
- Nie ma mowy, to zbyt niebezpieczne! – Andrzej przerwał mi bezceremonialnie. – Skoro wczoraj musieliśmy rozmawiać w studiu, to znaczy, że mogą mieć prawdziwe kłopoty, jeśli ktoś odkryje miejsce ich pobytu. Możecie zamieszkać u mnie – zawiesił głos w oczekiwaniu, spoglądając na Sylwię.
- Jeśli to nie sprawi kłopotu. Jesteś takim dobrym człowiekiem. Przyjmujesz pod swój dach uciekinierów, chociaż nie wiesz nawet, czemu się ukrywają. To naprawdę dużo znaczy dla mnie i dla Agatki.
Słowa Sylwii mile połechtały próżność Andrzeja. Zaczerwienił się, speszył lekko i wykrztusił jedynie lakoniczne „Nie ma sprawy”.
- Dobrze. Dogadajcie się między sobą, ustalcie szczegóły. Andrzej. W zależności od tego, czego dzisiaj się dowiem, przyjdę ci zdać relację jutro, albo we wtorek. W każdym razie będziemy w kontakcie telefonicznym. A teraz – wstałam i skierowałam się w stronę wyjścia - czas już na mnie. Do zobaczenia.
Przypomniało mi się, że mogę już nie zobaczyć się z Sylwią aż do jej ponownego przyjazdu, a to nie wiadomo kiedy nastąpi. Cofnęłam się, ucałowałam ją w policzek i szepnęłam: „Trzymaj się”, na co ona odpowiedziała mi uśmiechem.
Kiedy wsiadłam do samochodu, poczułam nagły ucisk w żołądku. Świetnie, pomyślałam, wszystko przez to żarcie. Nie dość, że mam dzisiaj spotkanie połączone z kolacją, na które nie bardzo chce mi się iść, to jeszcze cierpię na niestrawność. Szczyt marzeń! Jechałam w stronę domu i modliłam się w duchu, żeby nie zwymiotować po drodze. Kiedy zaparkowałam samochód pod blokiem, puściłam się pędem po schodach, wpadłam zdyszana do mojego mieszkanka i natychmiast wylądowałam w toalecie z głową w sedesie. Było mi okropnie niedobrze, kręciło mi się w głowie, a na dodatek wpadłam w furię. Jakie licho podkusiło mnie, żeby jeść te pseudo krokiety? Już drugi raz dzisiaj wymiotuję, to i tak o dwa razy za dużo. Spędziłam kilkanaście minut na podłodze w łazience.
- Koniec tej farsy. Czas zająć się czymś bardziej kreatywnym! - powiedziałam ze złością, po czym zwlokłam się z podłogi, rozebrałam się i wskoczyłam pod prysznic. Po chwili poczułam się znacznie lepiej, a nawet całkiem błogo. Po kąpieli poszłam do sypialni i grzebiąc w szafie zastanawiałam się, w co mam się ubrać. Ostatecznie nie musiałam robić na Radku dobrego wrażenia, zupełnie nie obchodziło mnie, co sobie pomyśli o moim stroju, jednak spotkanie miało odbyć się w luksusowej restauracji, jednej z najlepszych w mieście.
Przecież nie pójdę w dżinsach i koszulce, muszę znaleźć tę nową sukienkę. Zaraz, zaraz, gdzie ja ją włożyłam? Może do szuflady...
Moje egzystencjonalne rozważania na temat garderoby przerwał dzwonek telefonu. To pewnie Radzio, pomyślałam. Sprawdza, czy pamiętam o spotkaniu. Na jego miejscu też bym sprawdziła. Siedzieć drugi wieczór z rzędu w lokalu i oczekiwać gościa, który się nie zjawia.
- Tak? – powiedziałam do słuchawki tak słodko, jak tylko umiałam.
- Pani redaktor, to ja, Joanna.
Zamurowało mnie. Joasia?
- Czy coś się stało? – zapytałam zaniepokojona.
- Wiem, że miałam czekać na telefon od pani, ale wydaje mi się... Pewnie mnie pani wyśmieje i odeśle do diabła, ale czuję, że nie wszystko jest w porządku. Właściwie nic nie jest w porządku. Zadzwoniła do mnie dzisiaj mama Pawła i powiedziała, że nie wolno mi rozmawiać z prasą, bo coś może mi się stać. To znaczy nie groziła mi, tylko ostrzegała. Komuś z zewnątrz bardzo zależy, żeby odsunąć panią od tego tematu. To nie jest rozmowa na telefon. Przed następnym naszym spotkaniem miała pani się przygotować i w ogóle, ale ja nie mogę dłużej czekać. Czuję, że zdarzy się coś złego i w razie czego chciałabym wszystko pani opowiedzieć.
- Nie mów nic więcej. To nie jest rozmowa na telefon. Przyjechałabym do ciebie jeszcze dzisiaj, ale mam ważne spotkanie. Co ty na to, gdybyśmy spotkały się jutro z samego rana u ciebie?
- Myślę, że powinna pani zobaczyć to miejsce, to znaczy to, gdzie mnie, no wie pani, przetrzymywali.
- Czy to nie będzie dla ciebie zbyt trudne? Chyba nie mam sensu wywoływać bolesnych wspomnień.
- Jakoś to przetrzymam, ale bez rozeznania w terenie nie uwierzy mi pani, zapewniam. Więc jak? Może przyjedzie pani po mnie... Ja się boję sama wychodzić, szczególnie, że to tam wszystko się stało.
- Nie tłumacz się. Przyjadę po ciebie tak wcześnie, jak tylko będę mogła. Może nawet o świcie. Wolałabym uniknąć ewentualnych świadków już na miejscu.
- Tak chyba będzie najlepiej. Dziękuję pani po stokroć. Tylko pani nie widzi we mnie wariatki.
- Do jutra – powiedziałam ciepło, po czym Joasia rozłączyła się.
No to klops, pomyślałam. Czy oni dadzą jej kiedyś spokój? Byłam taka wściekła, że upuściłam trzymaną w ręku słuchawkę telefonu. Na szczęście, nie doznała żadnego uszczerbku.
- Jeszcze by tego brakowało – mówiłam ze złością. – Właśnie awarii aparatu telefonicznego! No cóż, trzeba wziąć się w garść, bo czas nagli.
Zegar nieubłagalnie wskazywał siódmą, więc należało się pospieszyć. Wyszperałam w szufladzie sukienkę, której nie mogłam wcześniej znaleźć i błyskawicznym tempie wyprasowałam ją. Po dość oszczędnej toalecie ubrałam się, zrobiłam dyskretny makijaż i zabrałam się do układania włosów, co zajęło mi trochę więcej czasu niż inne zabiegi. Za piętnaście ósma byłam gotowa do wyjścia. Zastanawiałam się, czy nie wziąć taksówki, ale doszłam do wniosku, że w obecnej sytuacji to niebezpieczne. Ktoś najwyraźniej wie, nad czym pracuję i mógłby chcieć dobitnie przekonać mnie, żebym to porzuciła. We własnym samochodzie będę bezpieczna.
Zarówno „Wieża Babel”, jak i sąsiadująca z nią plaża o nazwie „Pustynia” znajdowały się na końcu świata, a dokładniej w najbardziej odległej dzielnicy miasta, która stanowiła tak jakby odrębną całość. Wyglądała jak małe, senne miasteczko, w którym większość osób znała się chociaż z widzenia. Można było dostać się tam tylko jedną drogą, niezbyt często uczęszczaną wąską jednopasmówką, przy której sterczały rzędy potężnych drzew, zacieniających ulicę do tego stopnia, że sprawiała wrażenie pogrążonej w wiecznym mroku. Poprzez nieliczne prześwity przez gęste konary można było dojrzeć łąki, sięgające aż poza granice miasta. Przed laty ta dzielnica nie była częścią miasta, tylko niewielką miejscowością z nim graniczącą. Nazywała się wtedy Drzewica. Była to jedyna adekwatna do miejsca nazwa w okolicy. Rzeczywiście drzew tutaj nie brakowało. Z czasem ogromne połacie lasów pomiędzy Drzewicą a miastem zostały wykarczowane i z roku na rok rosły tu osiedla mieszkaniowe i domki jednorodzinne. Granice obu miejscowości przybliżały się do siebie, aż w końcu Drzewica stałą się częscią miasta, zachowując swoją pierwotną nazwę. Z powodu przydrożnych drzew nie mogłam zrobić rozeznania w terenie. Rzadko bywałam w tej części miasta, więc nie miałam pojęcia o dokładnej lokalizacji miejsca, w którym byłam umówiona z Radkiem. Moja praca nie dostarczała mi takich pieniędzy, żebym mogła bywać w luksusowych hotelach czy restauracjach, więc kolacja w „Wieży Babel” była dla mnie zupełnie nowym doświadczeniem.
W pewnym momencie sznury drzew urwały się zupełnie po obu stronach drogi, odsłaniając najpiękniejszy chyba fragment naszego miasta. Zwolniłam nieco, żeby lepiej przyjrzeć się temu zwycięstwu natury nad postępem i urbanizacją. Wszędzie jak okiem sięgnąć rozciągały się ogrody pełne kwiatów, sady, pola uprawne, a wewnątrz tego całego cudeńka stały pojedyncze, niewielkie domki, zatopione w kwiatach, trawie i drzewkach owocowych. Przy samej drodze zaś królowały soczyste, zielone, dobrze utrzymane trawniki. Byłam pod tak ogromnym wrażeniem tego miejsca, że na chwilę zapomniałam o redakcji, Joasi, książce i kłopotliwym śledztwie. Szybko jednak wróciłam do rzeczywistości, gdyż w pewnym momencie cudowny krajobraz zniknął, przecięty jak gdyby niewidoczną linią, ogradzającą go od tego, co było celem mojej podróży. Przede mną ukazał się teraz widok, który był zupełnym przeciwieństwem tego, czym zachwycałam się przed chwilą. Po obu stronach drogi rozciągały się tereny, które wyglądem przypominały nieco afrykańskie stepy lub jedyną w Polsce Pustynię Błędowską. Dokoła mnie zrobiło się nagle zupełnie pusto. Zamiast bujnej roślinności otaczały mnie suche i piaszczyste połacie, a tylko gdzieniegdzie można było dojrzeć ślady roślinności – prawie same sukulenty. Z lewej strony dochodził do mnie szum drogi szybkiego ruchu, której zarys majaczył gdzieś w oddali. Jechałam przez te pustkowia, zastanawiając się, jakie licho podkusiło bogatych inwestorów, żeby stworzyć taki obraz nędzy i rozpaczy. Wiedziałam bowiem, że ta część miasta swój wygląd zawdzięcza celowym zabiegom, a nie katastrofie ekologicznej. Ze względu na wykonywany zawód musiałam orientować się w lokalizacji takich miejsc. Ta sceneria to zamierzony efekt odstraszający potencjalnych „zabłąkanych”. Cały ten kompleks złożony z luksusowej restauracji, pięciogwiazdkowego hotelu, plaży wraz z akwenem wodnym przystosowanym do pływania był przeznaczony dla VIP-ów. W Internecie, przewodnikach, informacjach turystycznych, a nawet w książce telefonicznej można było znaleźć adres ośrodka wypoczynkowego o pretensjonalnej nazwie „Niebo”, wymyślonej chyba przez niedorobionego poetę, jednak nigdzie, absolutnie nigdzie nie wytłumaczono, jak tu dojechać. Każdy, kto ma choć trochę rozumu w głowie, szukałby takiego miejsca raczej w przyjemnej scenerii lasów, której w Drzewicy nie brakuje do tej pory, gdzieś w samym „centrum” dzielnicy, a nie na pozornie bezludnym pustkowiu, przypominającym początkującą Saharę, przez którą trzeba jechać 10 kilometrów, żeby dotrzeć do celu. Tym sposobem do „Nieba” dostawali się tylko osoby, które zamierzały tam dotrzeć. Żadnych przypadkowych przechodniów – zupełnie jak w chrześcijańskim niebie.
Pogrążona w zadumie nie obserwowałam otaczającego mnie krajobrazu, więc to ogromne, porośnięte trawą wzgórze wyrosło po mojej lewej stronie jakby spod ziemi. Moment zaskoczenia został jednak szybko minął, kiedy zupełnie osłupiała obserwowałam monumentalnych rozmiarów budynek, czarny u podstawy, stalowoszary w swojej zasadniczej części, z poddaszem ozdobionym wzorem imitującym śnieżnobiałe chmury na błękitnym niebie. Tuż obok imponującego gmachu rozciągała się nie mniej imponująca złota plaża i niewielkie jeziorko, pełne niesamowicie czystej, niebieskozielonej wody. Po prostu raj na ziemi! Za jeziorem wznosił się jeszcze jeden zaskakująco długi budynek, którego koniec sięgał aż do autostrady, której zarysy widziałam wcześniej, teraz zaś zdawała się być zupełnie blisko. Cały kompleks otaczał mur, zbudowany z kamieni o fantazyjnym morskim kolorze, broniący dostępu niczym fosa dokoła fortecy. Jedyną drogą dojazdową była alejka wyłożona kostką brukową, prowadząca do ogromnej bramy wjazdowej, przy której stał młody mężczyzna w stroju inspirowanym chyba grupą wyznaniową Hare Kryszna, witający wszystkich przybyłych. Kiedy zatrzymałam się przed bramą, czekając na swoją kolejkę, zobaczyłam, że wszyscy przyjezdni zdają temu cudakowi dokładną relację, z kim są umówieni i co zamierzają robić. Szybka adaptacja w nowym otoczeniu to moje drugie „ja”, więc kiedy przyszła moja kolej, wychyliłam głowę przez otwarte okno samochodu i powiedziałam bardzo uprzejmie:
- Dzień dobry. Jestem umówiona w „Wieży Babel” z Radosławem Karskim.
- Pan Karski czeka już na panią przy błękitnym stoliku pod oknem. Czy zamierzają państwo zatrzymać się na noc w hotelu?
- W planach mamy tylko kolację.
- W takim razie sugeruję zaparkować samochód na wprost wejścia do restauracji, w sektorze trzecim. Uniknie pani ewentualnego zastawienia w przypadku dużego oblężenia hotelu, tym bardziej, że nadal trwa weekend. Życzę udanego wieczoru i smacznego.
- Dziękuję – odpowiedziałam i po tych słowach ruszyłam przed siebie, rozglądając się nerwowo za trzecim sektorem.
- Moje obawy, że mogłabym nie znaleźć polecanego mi miejsca parkingowego okazały się zupełnie bezpodstawne. Głównego wejścia do restauracji nie sposób był pominąć, a ogromny znaki wskazywały początek i koniec poszczególnych sektorów. Dodatkowo każdy z nich odróżniał się kolorystyką. W trzecim sektorze wszystko było czerwone. Nie musiałam się zatem martwić, że zapomnę, gdzie zostawiłam samochód, tym bardziej, że każde miejsce parkingowe miało numer. Zostawiwszy swój pojazd na polu oznaczonym jako 304, ruszyłam w stronę „Wieży Babel”.
Wnętrze restauracji było urządzone gustownie, ale spodziewałam się większego przepychu. Stoliki były głównie dwuosobowe, nieliczne tylko mogły pomieścić trzech lub czterech gości naraz. Prawie od razu dojrzałam Radka przy błękitnym stoliku pod oknem. On sam na mój widok wstał i ucałowawszy mnie w policzek na przywitanie powiedział z wyraźną ulgą:
- Miałem nadzieję, że dzisiaj się zjawisz.
- Radzio, jeszcze raz bardzo cię przepraszam. Miałam wczoraj niespodziewanych gości.... – w porę ugryzłam się w język i nie powiedziałam mu, kto mnie odwiedził – ale na szczęście dzisiaj wyjechali.
- Już w porządku. Wiedziałem, że musiał być jakiś powód, przez który nasze spotkanie wyleciało ci z głowy i wybaczyłbym ci bez mrugnięcia okiem. Tylko, że sprawa jest trochę bardziej skomplikowana.
Spojrzałam na niego badawczo.
- To znaczy co? – zapytałam po chwili.
- Widzisz, umówiłem się z tobą, żeby ci kogoś przedstawić i wczoraj czekaliśmy na ciebie ponad godzinę i on był wyraźnie niezadowolony.
- On czyli kto? Wnioskuję, że to mężczyzna.
- Tak. Zadzwonił do mnie jakiś czas temu i koniecznie chciał się ze mną spotkać. To był bardzo napięty okres, potem wyjechałem do Kuwejtu, więc skontaktowałem się z nim dopiero w zeszłym tygodniu. Zależy mu na rozmowie z prasą, ale nie chciał mi zdradzić tematu rozmowy.
- Czy on tu dzisiaj przyjdzie? – zapytałam z nadzieją, że odpowiedź będzie przecząca.
- Tak, powinien zaraz być.
Niedobrze, pomyślałam. Nie mogę przecież zdradzić Radziowi moich planów. W końcu on też na co dzień obraca się na rynku mediów i charakter jego pracy wyklucza wtajemniczenie go w mój plan. Jednak ten tajemniczy gość najwyraźniej liczy na kontakt z dziennikarzem, który wysłucha go, a potem zamieści stosowny artykuł.
- Radzio, przecież wiesz, że nie ja nie zbieram tanich sensacji.
- Wiem, Słoneczko. Ale to wyjątkowa sytuacja, przecież nie naganiałbym ci informatora, gdybym nie wierzył, że będzie to dla ciebie korzystne. Zaproponowałem mu spotkanie z tobą i chętnie się zgodził, więc najwyraźniej kojarzy twoje nazwisko. Z kilku uwag rzuconych na twój temat domyśliłem się, że czytał artykuły twojego autorstwa i najwyraźniej mu się spodobały. Byłem już z Tobą umówiony na sobotę w „Retro”, więc zaproponowałem, żeby się przyłączył. On co prawda wolał to miejsce, ale ostatecznie się zgodził.
- A ja nie przyszłam.
- Nie mam do ciebie żalu, tylko facet chyba poczuł się wystrychnięty na dudka. Przełożyłem spotkanie na dzisiejszy wieczór i chyba go trochę udobruchałem tym lokalem, bo zgodził się zaryzykować.
- Jeśli lubi tu bywać, to musi być grubą rybą – zawyrokowałam.
- Jest prawdziwym VIP-em.
- Czemu więc nie znalazł sobie jakiegoś dziennikarza na własną rękę. Przecież ja nie jestem super znana.
- Widzisz, on chce pozostać anonimowy, a jego historia najwyraźniej jest warta opisania. Proszę cię, wysłuchaj go i napisz ten artykuł.
- Niby czemu miałabym się od razu zgodzić.
- Bo cię o to proszę – Radek uśmiechnął się rozbrajająco.
Przez chwilę byłam w zupełniej rozterce. Moja posada w redakcji wisiała na włosku, prowadziłam śledztwo i do tego jeszcze miałam zamiar pisać książkę, ale nie mogłam tego wszystkiego powiedzieć Radkowi. A niech tam, pomyślałam. Przecież mogę napisać jeszcze jeden artykuł. Jeśli facet ma naprawdę coś do sprzedania, to przynajmniej będę miała przykrywkę dla swoich poczynań, przynajmniej przez jakiś czas.
- Wiesz, że dla ciebie zrobiłabym wszystko - odezwałam się po chwili milczenia.
- Więc weźmiesz ten temat?
- Jeśli okaże się naprawdę wart zachodu.
- Jesteś cudowna. Nasz tajemniczy gość powinien się zaraz zjawić. Wiedziałem, że jesteś cholernie punktualna, więc z nim umówiłem się na 21:30, żeby mieć czas na wtajemniczenie cię w cała sprawę. O, spójrz dyskretnie w prawo. Widzisz faceta w grafitowym garniturze?
- Aha – przytaknęłam.
- To właśnie on.
Chwilę później ów mężczyzna podszedł do naszego stolika i jak prawdziwy dżentelmen pocałował mnie w rękę na powitanie, Radkowi zaledwie skinął głową.
- Miałem nadzieję, że dzisiaj się pani zjawi..
- Chciałabym pana szczerze przeprosić za wczorajszy wieczór, nie zrobiłam tego umyślnie. To naprawdę tylko niefortunny zbieg okoliczności.
- Tak też myślałem. W końcu jest pani prawdziwym reporterem, a tacy nie przepuszczą żadnej okazji na dobry artykuł, zgadza się?
- Widzę, że zna pan reguły panujące w redakcyjnym światku. Nie myli się pan, dopóki osobiście nie sprawdzę wiarygodności i nie ocenię wartości materiału, nigdy z góry nie unikam spotkania z potencjalnym informatorem. Tylko przykre zrządzenie losu mogłoby odciągnąć się mnie od nowego tematu, tak jak wczoraj.
- W takim razie czuję się usatysfakcjonowany pani wyjaśnieniem i przeproszony jednocześnie. Może zatem zamówimy coś na mój koszt – w końcu to ja wybrałem miejsce spotkania - i podczas kolacji omówimy całą sprawę.
- Z przyjemnością – wysiliłam się nawet na uśmiech.
- Zapomniałbym... To nietaktowne z mojej strony, że nie przedstawiłem się od razu, ale nie zamierzam tego robić wcale. Bez względu na to, co pani ode mnie usłyszy, nie wolno pani wykorzystać mojej tożsamości do potwierdzenia wiarygodności swojego artykułu. Taki jest mój warunek. W resztę spraw nie zamierzam wnikać.
Nie odezwałam się nawet słowem. Nawarzyłam sobie piwa i sama musiałam je wypić. Nie było innego wyjścia.
Ceny w jadłospisie przeszły moje najśmielsze oczekiwania. Na początku wydawało mi się, że nie jest tu tak drogo, jakby mogło się wydawać, potem jednak dojrzałam, że liczby zamieszczone po prawej stronie nazwy każdego dania przedstawiają jego wartość, ale w dolarach amerykańskich! Kiedy zorientowałam się, ile tak naprawdę będzie kosztować potrawka z kurczaka w sosie curry, którą zamówiłam, poczułam ulgę, że to nie ja płacę za tę kolację. Radek swoim zwyczajem zdecydował się na coś egzotycznego – kawałki kraba w słodkiej panierce. Natomiast nasz sponsor, o dziwo, nie miał ekscentrycznych upodobań i zamówił po prostu zupę z borowików.
Kiedy wszystkie potrawy, dymiące i smakowicie pachnące, stały tuż przed naszym nosem, życzyłam wszystkim smacznego, w odpowiedzi na co towarzyszący mi panowie podziękowali, po czym ochoczo zabrali się do jedzenia. Ja byłam bardziej ostrożna, miałam już dziś za sobą sensacje żołądkowe i wolałam ich nie powtarzać. Kiedy tylko poczułam, że nie mogę przełknąć ani kęsa bez ryzyka zwrócenia całej kolacji, odłożyłam widelec, po czym z uśmiechem zwróciłam się do siedzącego po mojej prawej stronie VIP-a.
- Myślę, że nadszedł czas, żebym poznała pańską historię
- Oczywiście pani redaktor. Pewnie dziwi się pani, że nie sprzedałem tego komuś, kto za pieniądze napisałby wszystko, jak bym chciał i co bym chciał, a jednak wybrałem panią. Otóż muszę panią rozczarować, nie jestem człowiekiem uczciwym. Zdecydowałem jednak, że cała historia będzie bardziej wiarygodna i wstrząśnie tym całym towarzystwem, jeśli powierzę ją takiej uczciwej i żądnej prawdy dziennikarce, jak pani.
- Proszę mi nie pochlebiać, nie wierzę w tanie komplementy. Wśród dziennikarzy mam opinię bardziej ckliwej, niż powinnam być, więc zapewne o to panu chodzi. Ktoś cierpi, a ja mam jeszcze dodatkowo wyolbrzymić jego męki, sprawić, żeby starsze panie płakały nad losem skrzywdzonych, a sprawcy tego całego zła szukali na mnie jakiegoś haka. Proszę mnie poprawić, jeśli chociaż fragment mojej wypowiedzi minął się z prawdą.
- Jest pani bardziej błyskotliwa, niż sądziłem.
- Czy to źle?
- Niby nie. Zresztą, pomińmy tę sprawę. Nie interesuje mnie pani osobowość, ze wzajemnością, prawda? Przejdźmy zatem do konkretów. Cała historia ma dla mnie dość osobisty wymiar. Uczestniczyłem w kilku spotkaniach tej, powiedzmy, grupy i mam prawo wyciągać pewne wnioski. Pewne osobiste powody skłaniają mnie do podzielenia się z panią tym wszystkim, co widziałem i słyszałem. Ta pseudo sekta, o której zaraz pani powiem, zwerbowała mojego syna. Czy ma pani jakiekolwiek pojęcie o mistycznym znaczeniu pustyni?
- Chodzi panu o eremitów, a także Jezusa, kuszonych przez diabła na pustyni?
- Tak, właśnie ten wymiar pustyni mam na myśli. Tak a propos, od razu panią przestrzegam, żeby nie ważyła się pani włączać dyktafonu. Jeśli rozmowa ma toczyć się dalej, radzę położyć go na stole i wyjąć baterie.
Zrobiłam, jak mi kazał.
- Tak od razu lepiej. Oczywiście może pani robić notatki.
- Proszę więc chwilę zaczekać, wyjmę odpowiedni sprzęt.
Chwilę później, z długopisem w ręku czekałam na dalszy ciąg historii.
- Postaram się mówić na tyle wolno, żeby mogła pani co nieco zapisać. No to zaczynamy...
- Nie jestem znawcą Pisma Świętego, nie należę też do ludzi religijnych. Jak przytłaczająca większość moich rodaków wychowałem się w rodzinie katolickiej, chociaż nawet moi rodzice nie mogli pochwalić się wiedzą na temat religii, którą wyznawali. Jednak wątek kuszenia na pustyni kojarzyłem bezbłędnie, bo co roku przecież ogłaszają w kościele czterdziestodniowy czas przygotowania przed Wielkanocą. Nie łudźmy się jednak, żaden z członków mojej rodziny nie liczył się z naukami Kościoła katolickiego, więc czas tak zwanego Wielkiego Postu był dla mnie zupełnie przeciętnym okresem każdego roku, tyle tylko, że miał swoją nazwę. Robiłem to, co zwykle, w moim jadłospisie nie zachodziły zmiany, słowem – prowadziłem zupełnie przeciętny żywot niepraktykującego małego katolika. Może dlatego nie miałem i nie mam ciągotek do kultywowania pewnych zachowań, bo taką postawę wyniosłem z domu rodzinnego. Moją żonę także nie interesują mistyczne doznania duchowe, więc nie staraliśmy się wpoić dzieciom zasad, których sami nie przestrzegamy. Daliśmy im wolną rękę, zresztą żadne z moich latorośli nie wykazywało chęci do zmiany swojej sytuacji w tej kwestii. Do czasu... Kiedy po raz pierwszy usłyszałem z ust mojego nastoletniego wówczas syna, że nadchodzi czas Wielkiego Postu i trzeba przygotować dusze ludzkie do Misterium Paschalnego, byłem w szoku. Nikt absolutnie nie spodziewał się po moim Antku objawów religijności i chęci do kultywowania obrządków! Sama pani rozumie – chłopcy w tym wieku rzadko interesują się religią z własnej woli. Postanowiłem od razu porozmawiać z synem o jego nowej fascynacji i dowiedzieć się, kto naprowadził go na tę drogę. Był bardzo chętny i dokładny w udzielaniu mi informacji. Powiedział, że spotyka się z pewną grupą religijną, którą wtedy kojarzyłem jak coś na kształt kółka różańcowego, zresztą sądzę, że pani wie, o czym mówię. Opowiadał mi niezliczone historię o tym, jak to dokładnie studiują prawdy objawione zawarte w Biblii, w której podobno szukają odpowiedzi na odwieczne pytanie, jak żyć? Na początku miałem mieszane uczucia w stosunku do nowych zapatrywań mojego syna i obawiałem się życia pod jednym dachem z fanatykiem religijnym. Żona jednak sprawiła, że zmieniłem zdanie. Wytłumaczyła mi, że taka kościelna grupa przynajmniej nie sprowadzi Antka na złą drogę i pomoże mu odróżniać dobro od zła, niwelując w ten sposób negatywne wpływy rówieśników, bo muszę dodać, że mój syn był w tej całej religijnej bandzie najmłodszym wyznawcą. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że dzień później Antek oznajmił mi, że grupa, z którą się spotyka, planuje wyjazd przygotowujący do Misterium Paschalnego. Plan wyjazdu obejmował ascezę przez czterdzieści dni i nocy Wielkiego Postu. Wtedy też po raz pierwszy padło to magiczne słowo – pustynia. Jeśli nie jest pani zupełnie zielona z geografii, a muszę się przyznać, że ja w tamtym okresie byłem zielony, to powinna pani słyszeć o jedynej w Polsce Pustyni Błędowskiej. Właśnie tam w skleconym na potrzebę chwili baraku, w osobnych pomieszczeniach wszyscy członkowie owej grupy religijnej mieli prowadzić żywot na podobieństwo odosobnienia mistycznego mnichów i eremitów. W pierwszej chwili pomysł ten wydał mi się zupełne absurdalny, a następnie wrażenie to zostało zastąpione przez inne, do tej pory obce mi uczucie ogromnego, paraliżującego, wypełniającego mnie bez reszty strachu! Byłem przerażony, bo zaczęło do mnie docierać, że to wszystko jest takie nierzeczywiste, a jednak prawdziwe. Tak, doszedłem do wniosku, że z tą całą grupą jest coś nie tak. Rozważałem różne możliwości. Z jednej strony podejrzewałem, że to może być sekta, która chce się dobrać do moich pieniędzy, a z drugiej strony brałem pod uwagę nawet fanatyzm podobny do tego, który skłania młodych wyznawców islamu do wysadzania się w powietrze w imię wojny religijnej. Wiedziałem, że nie mogę zabronić synowi wyjazdu, bo wtedy zrobi mi na przekór i ucieknie. Widziałem to w jego roziskrzonych oczach, słyszałem w pełnych entuzjazmu słowach... Żona krzyczała, że zupełnie nie zależy mi na Antku, że on może już nie wrócić z tej wyprawy, że przecież nie powinien opuszczać lekcji przez ponad miesiąc, oskarżała mnie o wszystkie dotychczasowe problemy wychowawcze, w końcu płakała, błagała, a ostatecznie w końcu się zamknęła i dała mi święty spokój. Niech pani sobie nie myśli, że nie szanuję żony, wręcz przeciwnie. Tylko, że kobiety mają skłonność do histeryzowania i wymyślania tragicznych zakończeń historii rozpoczętych przez los. Nie chciała w ogóle słuchać tego, co mam do powiedzenia, więc odsunąłem ją od całej sprawy. Zezwoliłem synowi na ten wyjazd, wciskając do ręki plik banknotów, który niechętnie przyjął, tłumacząc, że jadą tam żyć w ubóstwie, a nie na imprezę. Przekonałem go jednak, że w życiu różnie bywa i fundusze mogą mu się przydać. Proszę jednak nie myśleć, że posłałem go na pastwę losu, zupełnie się tym nie przejmując. Co to, to nie! Kiedy Antek wyruszył na tę swoją wyprawę z nader skromnym ekwipunkiem składającym się z jednej, niewielkiej torby podróżnej, wysłałem za nim prywatnego detektywa, który przez bite czterdzieści dni obserwował barak na Pustyni Błędowskiej, a później zdał mi suchą relację. Jak się okazało, cała grupa nie opuszczała baraku, pomijając korzystanie w wychodka. Dostęp do nich miał jedynie człowiek, który co kilka dni uzupełniał im zapasy żywności i wody. Wyglądało na to, że cały czas się modlili. Chociaż mój syn wrócił do domu cały i zdrowy, relacja detektywa nie mogła zapanować nad chaosem, jaki zapanował w moim umyśle. Zdecydowałem zmierzyć się z niebezpieczeństwem twarzą w twarz. Przebąkując co jakiś czas o swoim rzekomym zainteresowaniu mistyką biblijną doprowadziłem do sytuacji, w której syn zaprosił mnie na spotkanie swojej grupy. Zgodziłem się bez mrugnięcia okiem. Zbierali się w katedrze każdej niedzieli. Jak się okazało na miejscu, spotkaniom przewodniczył trzydziestokilkuletni ksiądz katolicki, a średnia wieku członków tej grupy oscylowała wokół tej właśnie liczby. Nie dałem się nabrać na tę farsę, którą miałem okazję wtedy obejrzeć. Obecność księdza, spotkania w kościele, modlitwy... To mogło zmylić nawet najbardziej wytrawnego znawcę religii katolickiej. Jednak, kiedy poznałem ich filozofię, myśl przewodnią, credo czy jak to tam jeszcze można nazwać, wiedziałem, że mam do czynienia z perfidią i wyrachowaniem człowieka. To, co usłyszałem, nie miało nic wspólnego z dogmatami religijnymi, które próbowano wpoić mi w dzieciństwie na lekcjach religii. Przypominało raczej zasady niebezpiecznej gry, w której stawką jest godność człowieka. Genezą powstania tej grupy, o ile dobrze wszystko zrozumiałem, jest kuszenie pozornie niewinnych. To znaczy tych, którzy wydają się być nieskalani negatywnymi przywarami, jak skłonność do zbrodni czy oszustwa, ale nie udowodnili tego w żaden sposób. Grupa religijna, która zresztą kazała się tytułować „Synami Boga”, skupiała tylko i wyłącznie młodych mężczyzn, którzy po odpowiednim przygotowaniu stawali się Kapłanami Pustyni. Oznaczało to, że mieli pozwolenie na pewnego rodzaju działania, ale o tym później. Teraz chciałbym przybliżyć pani tematykę pustyni. Na początek powiem, że twórca „Synów Boga” zainspirował się pustynią jako toposem występującym w kulturze chrześcijańskiej, a nawet judaistycznej. Ciągłe zainteresowanie tym miejscem nazwano nawet „tęsknota za pustynią”. Wszyscy wyobrażamy ją sobie jako miejsce, gdzie Jezus jest kuszony przez diabła. Zresztą nie tylko diabeł mieszkał na pustyni, inne złe duchy także upodobały sobie to miejsce. Myśl przewodnia zakładała, że unikanie pokus pustyni miało gwarantować wygraną z pokusami świata. Wytłumaczenie jest pozornie proste, ale mnie nie bardzo przekonuje. Podobno sama możliwość dobrowolnego wystawienia na próbę siebie w środowisku sprzyjającym, czyli na pustyni, miała niemalże magiczne znaczenie. Ogarniając ten niejasny wątek mogę powiedzieć, że pustynia jawi się jako antagonizm Królestwa Bożego, przybytek zła, gdzie sługa Boga, stawiając czoła agresywnym atakom i pokusom demonów, zyskuje siłę potrzebną do codziennych zmagań ze złem. Oczywiście ta nagroda czeka tylko na tych, którzy pozytywnie przejdą ową próbę. Nie wiem, czy potrafię to wszystko zrelacjonować tak, żeby pani zrozumiała zamysł filozoficzny. Ich nauki opierały się na pokazaniu wszystkim potencjalnym członkom niezawodnego sposobu na przezwyciężenie zła, szatana, pokus świata. Każdy prawdziwy Kapłan Pustyni potrafi wyjść zwycięsko ze starcia z diabłem, jeśli zastosuje odpowiednią technikę. Jeśli dobrze pamiętam, cały sekret tkwił w surowej ascezie po uprzednim zawierzeniu Bogu i oddaniu mu siebie samego na własność. Zatem każdy, kto chciał stać się Kapłanem Pustyni, musiał przejść próbę i wytrwać czterdzieści dni i nocy pokus w odosobnieniu. Pewnie zastanawia się pani, co dostawali Kapłani Pustyni w zamian za swój trud? Mogli dokonywać pewnych działań, o których już wcześniej wspominałem. Działań okrutnych, depczących godność drugiego człowieka. Preparując sytuację współzawodnictwa Boga i Diabła, podsuwając sprośne skojarzenia, podniecając dręczyli wybrane przez siebie młode kobiety, napełniając ich dusze lękiem i smutkiem, przygnębiając, poniżając, wykorzystując seksualnie, dręcząc i torturując psychicznie udowadniali sobie i światu, że to kobieta jest sprawcą zła na tym świecie i ziemskim wcieleniem diabła. Dlatego można, a nawet trzeba ją mamić, wykorzystać, zdeptać jej godność, a potem strącić w otchłań i nicość - Mężczyzna poniósł głos, a ostatnie słowa przypieczętował podwójnym uderzeniem pięścią w stół.
Wstrzymałam oddech. Radek zamarł z kawałkiem kraba na widelcu w pobliżu otwartych ust. Atmosfera stała się na chwilę tak gęsta, że można było w powietrzu powiesić siekierę. Nikt nie odważył się odezwał nawet słowem w obawie, że każde zdanie zawiśnie w nicości, krążąc i krążąc wokół nas w nieskończoność. Przez chwilę wydawało mi się, że czas zatrzymał się i jeśli nie spróbuję popchnąć go dalej, ta chwila będzie trwała wiecznie.
- Chyba was przestraszyłem – odezwał się w końcu mój rozmówca, przerywając krępującą ciszę.
Przez chwilę pomyślałam sobie, że to wszystko brzmiało bardzo teatralnie, jak gdyby efekt tej wypowiedzi był z góry zaplanowany. Nie miałam jednak czasu zastanowić się nad tym dość niedorzecznym pomysłem, bo mężczyzna odezwał się ponownie.
- Wyobrażam sobie, co teraz pani o mnie myśli. Może mi pani wierzyć lub nie, ale kiedy po raz pierwszy usłyszałem o praktycznym zastosowaniu „terapii pustynnej’ na przedstawicielkach pani płci, poczułem tak ogromne zgorszenie i obrzydzenie, że do tej pory sama myśl o tym wywołuje u mnie niczym nie pohamowany gniew. Uniosłem się trochę i przepraszam.
- W porządku. Może pan mówić dalej – otrząsnęłam się z chwilowego szoku i porzuciłam myśl o teatralnych zagrywkach starszego pana.
- Nie ma pani żadnych pytań do mnie?
- Prawdę powiedziawszy nasuwa mi się tylko jedno. Co ja mam zrobić z pańską historią? Liczy pan na artykuł, reportaż, wywiad z kimś? Nie bardzo rozumiem moją rolę w tej całej opowieści.
- Ma pani rację, nie wyjaśniłem najważniejszego. Nie rozumie pani roli, w której chciałbym panią widzieć, bo nie może pani rozumieć.
- Zaczyna pan mówić od rzeczy.
- Nie, proszę mnie posłuchać jeszcze przez chwilę. Ja wyjaśnię pani wszystko od początku. Czym pani zajmuje się ostatnio w redakcji?
- Jak to, czym? Nie rozumiem, o co pan pyta? Nie muszę chyba tłumaczyć, jak zarabiają za życie dziennikarze – wykrztusiłam z siebie zupełnie zaskoczona.
- Ależ nie, to rzeczywiście absurdalnie zabrzmiało – zaśmiał się, by po chwili momentalnie spoważnieć.
- Więc co chciałby pan wiedzieć?
- Pytam o temat, nad którym pani pracuje. Chciałem wiedzieć, jak postępuję praca nad... Chyba nie muszę mówić, nad czym, prawa?
Momentalnie poczułam, że zaschło mi w gardle. Mój Boże, pomyślałam, on wie o książce! Widziałam to w jego kpiącym spojrzeniu, ironicznym uśmiechu. Poczułam, że jestem skończona.
- Miałem na myśli artykuł o tej biednej dziewczynie - powiedział, ale wiedziałam, że wcale nie miał tego na myśli. To była wymówka, którą wymyślił z powodu obecności Radka. Ten facet pastwił się nade mną, a ja nie mogłam w żaden sposób się obronić. Nagle to kpiące spojrzenie zniknęło z jego twarzy, a jego miejsce zajęła zupełnie niewinna mina
- Chciałem wiedzieć, jak zaawansowana jest pani praca nad tym tematem, bo nierozerwalnie wiąże się on z moim synem.
W tym momencie już sama nie wiedziałam, co mam o tym wszystkim myśleć. Doszłam do wniosku, że ten człowiek nie może wiedzieć o książce, bo jest to fizycznie niemożliwe! Pomysł zrodził się zaledwie wczoraj, a jedyne osoby wtajemniczone w moją sytuację przebywają cały czas w przymusowym odosobnieniu.
- Co pański syn ma wspólnego z tragedią tej dziewczyny? – zapytałam już zupełnie spokojnie.
- Proszę pozwolić mi wszystko wyjaśnić. Cała sprawa tej organizacji religijnej pozostałaby moim rodzinnym dramatem gdyby nie fakt, że mój syn przeszedł pozytywnie próbę i został Kapłanem Pustyni. Razem ze swoim kolegą mają na koncie już niejedną próbę okiełznania zła poprzez praktyki pustynne i myślę, że historią tej dziewczyny, którą siłą przetrzymywali przez dwa tygodnie na plaży nieopodal powinna się pani zainteresować.
- Chce pan powiedzieć, że to pana syn zrobił to świństwo?!
- Dokładnie to chciałem powiedzieć – skinieniem ręki poprosił kelnera o rachunek.
- Sądziłem, – kontynuował, wręczając pieniądze kelnerowi – że ta informacja mogłaby być dla pani przydatna. Jak już wcześniej wspomniałem, ma pani moje pozwolenie na wykorzystanie jej w dowolny sposób pod warunkiem, że moja osoba nie zostanie wymieniona jako informator. Rozumiemy się? To żegnam. Będę czekał na pani artykuł – niespodziewanie wstał i ruszył w kierunku drzwi.
Nie zrobiłam kompletnie nic, żeby go zatrzymać. Po prostu patrzyłam, jak opuszcza lokal, po chwili usłyszałam dźwięk startującego silnika samochodu.
- Odjechał – wykrztusiłam z siebie po chwili.
- No, na to wygląda – powiedział niepewnym głosem Radek.
- Wiesz, to miejsce jest prawdziwą wieżą Babel. Ludzie niby ze sobą rozmawiają, ale tak naprawdę zupełnie nie wiadomo, o co chodzi.
- No, na to wygląda – powiedział Radek, co upewniło mnie, że mam rację.