Byłem zasadniczy, nieugięty, pełen elokwencji. Przytaczałem argumenty, szermowałem aspektami, apelowałem do jej zdrowego rozsądku. Przecież chce, bym miał przyjaciół i nie był sam, a Wiktor jest nim od wczoraj. Przekonywałem ją, że człowiek musi mieć kogoś, kto by go akceptował.
Mama wzruszała ramionami, mówiła, że Wiktor jest taki jakiś i nie kończyła – jaki. Co miała na myśli, pozostało dla mnie zagadką. Może nie godziła się, że zajął moje serce, a może były tego inne powody, nie wnikałem. Wreszcie ustąpiła, wysprzątała mi pokój, przygotowała kawę, były nawet ciasteczka, zezwoliła nawet, by rozbrzmiewała muzyka z metalu i spotkaliśmy się.
Wiktor zachował się ok. Przyszedł odprasowany i ogolony. Dla mnie miał zeszyty pożyczone od kumpla, coś jakby ściągi z zaległych lekcji, Mamie przyniósł wiązankę, ponudził z nią o upałach i efekcie cieplarnianym. Nie omieszkał też wyrazić się o ekologii. Wspomniał o genach i Emilu Zoli, co było lekkim przegięciem, bo choć Mama czytała to i owo, biedny Emil nie nadawał się do dłuższej konwersacji, nie odniósł więc zamierzonego efektu. Naprawił swój błąd, zagadał go przytomnie, szybko i chytrze nawrócił do rozważań o nieśmiertelnej pogodzie, aż Mama zeszła z pomnika i i gdy nareszcie zostaliśmy sami, mogłem pokazać mu księgozbiór i komputer, elektroniczny odkurzacz mojej pamięci, wysłużony składak, z którego byłem w dużym stopniu dumny.
Mogłem też pochwalić się zbiorami. Pokazywałem mu wielobarwne obrazki z przyrody, śmieszne zwierzątka żyjące w lasach sponiewieranych przez deszcz, a on wyrażał uprzejme zdumienie, prawie podziw i niemal zachwyt nad różnorodnością form istnienia.
Lecz już w trakcie oglądania scen z życia ssaków i pluskwiaków, po zapoznaniu się z ich zwyczajami, gdy przeszedłem do zaznajamiania go z bibliotecznymi działami z literaturą, malarstwem i muzyką, przerwał mi dotychczasową prezentację i rzekł, że my, jako pasożyty wyposażone w puszkę z inteligencją, w bąbel umieszczony na naszym wierzchołku, w narośl nazywaną mózgiem, my, zdobywcy i grabieżcy, nie mamy prawa porównywać się do zwierząt, że gdyby to od niego zależało, zakazałby ludzkiemu robactwu pełzania po Ziemi.
Nie mógł zrozumieć, dlaczego musi to aż tak długo trwać, dlaczego tak opornie przebiega proces uczenia się człowieczeństwa, natomiast powtarzanie błędów jest przyswajane gładko i bez zastrzeżeń.
Ludzie, stwierdził, nie potrafią żyć bez narzekania. Uwielbiają obnosić się ze swoimi boleściami, gramolić się na świecznik dla znerwicowanych palantów, by zaprezentować swoją szałową kreację z cierpienia. Ich nawykiem, ich obyczajową powinnością, stało się cierpiętnictwo; jest im dobrze, bo jest im źle.
Trudno znieść im widok człowieka szczęśliwego. Sąsiad jest co prawda bogaty, ale od razu pocieszają się, dodają z natychmiastowym przekąsem, w formie usprawiedliwienia się z zawiści, że ma parchy. Osobnik zadowolony, budzi w nich siarczystą niechęć. Musi potrwać z parę milionów lat, co najmniej tyle, ile trwało nasze schodzenie z drzew, by zaszły mentalne przeróbki.
*
Nie podejrzewałem go o ukrywanie takiej ilości oskarżycielskiego wzburzenia. Był rozgorączkowany i wściekły. Dla uspokojenia, nie kontynuując niebezpiecznego wątku, dyskretnie tylko mówiąc, że zdarzają się wyjątki, ludzie wiedzący, do czego służą mózgowe zwoje, pokazywałem mu swoje ukochane zdjęcia, przedstawiałem kopie rzeźb i portrety filozofów, swoje płytki z lekturami, wirtualne, bezwonne cegły do czytania, książki zeskanowane z prawdziwych, a Wiktor popadał w chwilowe odrętwienie, w przejściowy stupor, zaraz jednak otrząsał się, wracał z przemyśleń i powiadał, że nie sądził, iż znajdzie u mnie aż tak duże archiwum zjawisk, że jest otumaniony jego rozmiarami i jeśli mu pozwolę, to będzie do mnie zachodził częściej, by zaznajomić się z nim dokładniej.
Nie mówiąc, dlaczego, porzucił swój dom, zerwał z nim poprzednie więzi. Wkrótce zamieszkał z nami. Mama przed śmiercią, przed złożeniem mnie tu, zdążyła przekonać się do niego. Długo w noc prowadziliśmy relaksacyjne gadki o niczym. Układaliśmy się w hamletowskich pozach i rozprawialiśmy o gęsiach na łańcuchu i zaprzeszłych grzechotkach.
A po tej krasomówczej rozgrzewce uderzaliśmy w pompatyczne, sentymentalne tony. Rezultat owego uderzania był ten, że po paru godzinach intensywnej gadaniny, padaliśmy z wyczerpania. Ja zasypiałem, a on zrywał się z legowiska i cwałował do pracy. A kiedy wracał, budził się mrok i zaczynaliśmy od nowa.
Jednego wieczora siadł przy moim łóżku, chwycił mnie za rękę i oznajmił, że musi ze mną pogwarzyć. Zaczął od wstępu, od filozoficznych rozważań o czasie. Trochę mnie to zdumiało, bo czas nie stanowił przedmiotu naszych dotychczasowych dyskusji. Byłem jednak ciekaw, jak sobie z nim poradzi, toteż zamieniłem się w przysłowiowy słuch.
Popatrzył na mój księgozbiór i oznajmił, że przeczytanie tak dużej dawki różnorodnych teksów jest uzależnione od ilości posiadanego czasu. Człowiek zdrowy, a do tego pracujący, nie może pozwolić sobie na luksus nieograniczonego czytania, na szperanie po inkunabułach. Jest zajęty praktycznym chodzeniem po linie, zdobywaniem środków i tak dalej. Kiedy kończy gorzkie żale nad skrzeczącą rzeczywistością, wali się do wyra na pysk, a w mózgu ma breję.
Choćby wył ze wszystkich sił, nie jest w stanie przeczytać niczego poza brukowymi nagłówkami, bo nie potrafi skupić się na czymś trudniejszym od gazetowego kompendium niewiedzy. Nie ma pojęcia, co czyta, nic do niego nie dociera, a jeśli już mu się wydaje, że z grubsza uchwycił sens przeżuwanego artykułu, zmęczenie poczyna płatać mu figielki z pamięcią, gdyż początek sensacyjnego reportażu z jakiejś paranoi, z jakichś wnikliwych dywagacji o ilości glutów na księżycu, nie konweniuje mu z jego zakończeniem. Rzuca więc gazetę, bo rano musi biec za autobusem i być w robocie przed szefem.
Rankiem chwyta każdy nowy kilogram dnia, bo ruch we właściwym kierunku, to jego powołanie. Jego powołanie, to zapewnić sobie pracę i kołacze, bo praca uszlachetnia, bo w zdrowym ciele zdrowy muł, bo kto nie pracuje, ten jest fajtłapa a kto jest fajtłapą, ten zamiast witaj, słyszy żegnaj i gdzie nie zapragnie poleźć, wszędzie mu nie po drodze.
Osobiście nie należy do gatunku zapobiegliwych, nie potrafi chodzić wokół swoich interesów; przy byle okazji podkreśla, że nie ma człowieka, który by nie chciał znaleźć potwierdzenia sensu swojego życia. Nie tego, że jest Wielki, Niezastąpiony, że dysponuje stentorowym charakterem, że ma zagwarantowany, wydłużony czas istnienia, bo na taką ocenę może czekać tyko dureń w lakierkach, bo nie ma się na nią najmniejszego wpływu, lecz chce potwierdzenia tego, że istnieje nie tylko po to, by grabarz mógł utrzymać rodzinę.
Chce być u z n a n y. A uznany, czy nie oznacza d o c e n i o n y? Bycie zauważonym nie jest możliwe bez natręctwa; kto nie wrzeszczy na swój temat, ten nie istnieje.
To, jak postępuje i kim jest, zależy od charakteru otoczenia, w którym przebywa. Zależy nie tylko od jego zaniedbanych, nie na czas ukierunkowanych skłonności, które przekształcają się w parodię, ale od tego, czym nasiąkał od poczęcia.
Jeżeli od urodzenia był uczony nie poznawać innego świata, prócz świata pozorów, złudzeń powstających z lęku, jeśli wegetował pośród otaczających go, z grubsza ciosanych przedmiotów i żył nie mając dostępu do prawdziwego piękna, to skąd miał się dowiedzieć, że oprócz wojen, intryg i egoizmu, istnieje subtelność i wrażliwość?
Jak ma być delikatny i kulturalny, skoro nikt mu nie pokazał, że za meliną, w której się wychował, obok tak uświęconych wartości, jak pół basa i kiełbasa, istnieje Mozart i bywają tęsknoty? Ale wystarczy urodzić się nie w pakamerze z knajpą na parterze, nie w otoczeniu awantur o pietruszkę, lecz w zaciszu książek, wystarczy móc chodzić do muzeum, a nie po nim, widzieć na ich ścianach nie ramy i gwoździe, a obrazy, grać na fortepianie i rozmawiać z ludźmi mającymi coś do przekazania, by dostrzec, jak wiele jest do nauki, więc chce się zmienić, pragnie tego już, natychmiast, bo sprzykrzyło mu się gonić w piętkę.
Ma już poukładane w głowie, nic głupiego, na początek same plany i priorytety. Zacznie od zerwania z pracą, bo chce żyć jak ja, tyle że bez dobrodziejstwa inwentarza.
Zna leżenie z teorii i wie, że jest to dosyć wstrętny sposób na życie. Nic się nie chce, a czego się już chce, tego akurat nie można, bo takie tam, no i troskliwi zawsze są na posterunku. Jeżeli jest krótkie i trwa parę miesięcy, można wytrzymać i przeczekać. Jeżeli jednak zanosi się na dożywotnie, innego wyjścia nie ma, jak zgoda na los.
Chory dysponuje czasem wręcz niesamowicie rozległym i może poświecić się fantazjowaniu o niebieskich migdałach. O ile jest przy rozumie i ma dobry wzrok, może uprawiać seks z literaturą, doczłapać się do jakiejś pożytecznej idei, czy zająć się własną edukacją.
Co do niego, to chce wypętać się stąd na zawsze, chce uwić sobie jakieś kącik na odsapkę, znaleźć zabite dechami przytulisko, wskoczyć do niedostępnej głuszy, być za pan brat z knieją, z udomowionym wilkołakiem, zaszyć się w bezkresach i nieużytkach, z dala od problemów z byciem sobą, więc przeprasza i dziękuje za całokształt oraz xxxxxxxxxxxxxxxxxxVCZDKOLxxxxxxxxxx
W tym miejscu notatki urywają się nagle i pojawia się dopisek:
Szanowna Pani!
List powyższy nie został dokończony, ale zdecydowałem się go wysłać, bo widocznie była Pani dla niego ważna, skoro do końca wymawiał Pani imię.
Więcej szczegółów znają w tutejszej Dyrekcji i tam proszę się zwracać.
Z poważaniem
O.
koniec