CZERWONA SUKIENKA
Tak więc stało się, zrobiłam coś, czego nie planowałam, za co wcześniej, bez namysłu, ale tylko w głębi duszy, bo przecież nie jestem na tyle „płaska” i powierzchowna, żeby oceniać innych, potępiłabym kobietę, która zrobiłaby to samo co ja. I przyszło mi to bez trudu, bez oporów, z pozorami oporu, żeby „nie pomyślał”, że taka jestem podła i taka łatwa i tak może zdesperowana i pragnąca miłości. Pierwszy raz, bo czułam swoją nad nim władzę, władzę nie zakochanej nad zakochanym. I chciałam go mocniej do siebie przyciągnąć. I czułam się akceptowana, wyjątkowo dla niego atrakcyjna, atrakcyjna czyli pociągająca, czyli piękna, tak, jak dawno się nie czułam, może zresztą nigdy. Tak więc było to czyste wyrachowanie, czyn popełniony z najbardziej pospolitych pobudek, jakimi kieruje się ludzkość (i którymi oczywiście pogardzam) – z chęci zdobycia władzy nad drugim człowiekiem i próby dowartościowania się, potwierdzenia swojej wartości jako kobieta. Dlaczego to takie ważne, żeby utwierdzić się we własnej płciowości, żeby się upewnić, jak bardzo mocno jest się kobietą czy mężczyzną. Czy jest większa obelga niż usłyszeć, jesteś mało męski, mało kobieca? No więc nareszcie poczułam się jak prawdziwa kobieta. Prawdziwa kobieta, czyli ta, która jest pożądana, a im bardziej jest pożądana tym bardziej jest kobietą, im więcej mężczyzn jej pożąda, tym bardziej jest atrakcyjna, wzrasta jej wartość na rynku, wartość kobiety. Przyglądam się często starym ludziom, zwłaszcza kobietom, budzą we mnie lęk i ciekawość, złapałam się na tym, że myślę „ona właściwie już nie jest kobietą”. Bo nikt na nią nie spojrzy, żaden mężczyzna, bo nikt jej nie pragnie. Bo jeśli ktoś cię pragnie to masz nad nim władzę, a kiedy masz nad nim władzę, możesz go przy sobie utrzymać, utrzymać tak długo jak długo masz nad nim władzę. A kiedy go przy sobie trzymasz, kiedy go przyciągasz, wtedy czujesz się bezpieczna, no i atrakcyjna. Nie, to jakaś paranoja. Circle vicieux, vicious circle, błędne koło. Czy w innych kręgach kulturowych też istnieje to powiedzenie – błędne koło? Muszę się dowiedzieć. Gdzie jest moja miłość do niego, którą czuję, tak mi się wydawało, przez nikogo tyle nie płakałam, to znaczy z powodu żadnego mężczyzny, no więc chyba to jest miłość. No tak, bo za każdym następnym razem on przejmował część władzy, którą nad nim miałam, a wiele tego nie było, źle to rozegrałam powiedziałam sobie później, nie trzeba było od razu dawać wszystkiego, zakochałam się, a jego uczucie, o ile w ogóle kiedyś było, szybko osłabło, zmieniło się w pociąg fizyczny, straciłam w jego oczach, byłam „za łatwa”.
Jestem niezależną kobietą bez przesądów, mieszkam w dużym mieście, ciągle się dokształcam, często chodzę do kina, dużo czytam, staram się zrozumieć otaczającą mnie rzeczywistość, nie chodzę do kościoła ani nie należę do żadnej sekty, bo uważam że religia to opium dla ludu, nie cierpię homofobów, fanatyków, drobnych mieszczan, którzy sądzą, że złapali pana boga za nogi, bo wczasy w Hiszpanii i duże mieszkanie, ogólnie bardzo jestem nowoczesna. Tak siebie widzę. Gardzę kobietami, które uważają, że kobieta bezdzietna nie jest kobietą.
Nie wiem czy powinnam to wszystko roztrząsać, moja ohydna twarz zaczyna mnie obrzydzać. I nawet teraz jestem nieszczera. Delektuję się oczernianiem siebie. To nie szczerość tylko masochizm. Mędrcy Wschodu, czytałam ich, a jakże, mówią: przyjrzyj się sobie, temu co robisz, jak działasz, ale rób to bez oceniania, kiedy to obejrzysz, bardzo dokładnie, bez ucieczki, ale i bez emocji, puść to wolno. No więc trudno mi siebie nie oceniać, trudno mi na to patrzeć bez emocji, nie umiem tego puścić wolno, nawet teraz, niby to siebie krytykuję, niby siebie potępiam, ale jakże jestem z siebie dumna, że się zdobyłam na taką szczerość. No tak, jestem trochę mieszczuchem podszyta, ale skoro potrafię się do tego przyznać, to całkiem dobrze o mnie świadczy. Wpadam w jakąś studnię, im głębiej wchodzę, tym więcej warstw, a każda nieprawdziwa, a może wszystkie prawdziwe. I po co ja się teraz obwiniam, już siebie widzę w myślach, jak piszę do niego list z przeprosinami, jak na siebie biorę wszystko co złe, jakby on w tym wszystkim nie brał udziału. Moja wina, moja wina, on jest przecież młodszy, żona była jego pierwszą i jedyną kobietą, chodzili ze sobą kilka lat, wziął ślub, tak mówił, bo rodzina nalegała, zresztą dlaczego miał nie wziąć, a potem spotkał mnie, wyznał mi co do mnie czuje, a ja zamiast od razu to zakończyć, albo być „tylko” przyjaciółką i cierpliwie mu tłumaczyć, że przecież ma żonę, zaciągnęłam go do łóżka. No tak, przecież wcale nie nalegał, siedzieliśmy u niego, on na dywanie pod oknem, ja naprzeciwko na fotelu i w pewnej chwili zrobiło się cicho i patrzyliśmy sobie w oczy i spytał czy chcę, żeby mnie dotknął, a ja powiedziałam, że chcę. Wtedy się całowaliśmy, uparłam się że muszę na noc wracać do domu, chyba dlatego że bałam się jego żony, że wróci. Następnym razem zostałam na noc. I jeszcze kilka razy. A potem zaczęłam nalegać, że powinniśmy być razem. Dlaczego nie jesteśmy razem? Co można zrobić żebyśmy byli razem? A on się jakoś pogodził z tą sytuacją, mówił że jemu ciężej, bo musi udawać przed żoną.
Więc to moja wina...
Ale to nie on czekał na telefon, nie on czuł się samotny i odrzucony, kiedy wyjeżdżał z nią do jej czy jego rodziców, kiedy wiedziałam że są tam razem, tyle ich łączy, w tylu sprawach są do siebie podobni, że chodzą, potem mi opowiadał, do jego teściów, na te wszystkie rodzinne obiadki, którymi szczerze pogardzam i na grilla, grill – nowa rozrywka dla klasy średniej, śmierdzące, rakotwórcze żarcie dla ścierwojadów i jakże takie obiadki muszą być nudne. I jak ja jej wtedy zazdrościłam. I jak jej nienawidziłam. Za te obiadki, za jej rodziców, których on odbierał z lotniska, bo wrócili skądś, pewnie z Hiszpanii, tandeciarze, za te przesłodzone zdjęcia w kiczowatych ramkach z jakąś przyjaciółeczką, za kalendarz na którym zaznaczała daty imienin, urodzin i ślubów jakichś ich wspólnych znajomych, o których nic nie wiedziałam, ze świata, do którego nie miałam prawa należeć. Ja, kobieta w czerwonej sukience. Tak kiedyś powiedziała Kaśka, są kobiety w szarych i czerwonych sukienkach, my jesteśmy kobietami w czerwonych sukienkach. Wtedy sądziłam, że o mnie wspomniała z uprzejmości, ale jak ja chciałam być kobietą w czerwonej sukience, femme fatale (tak mnie zresztą nazwał), zawsze kochanką nigdy żoną. Żona jest od sprzątania i gotowania, żona jest nudna, wszystkie bajki kończą się – i zostali mężem i żoną i żyli długo i szczęśliwie, żadna się tak nie zaczyna, bo po ślubie już nie ma bajki, a żyli długo i szczęśliwie, to znaczy tyle co nudno. I jak ja jej zazdrościłam, że może go oglądać, jak wstaje rano, jak robi kanapki, jak siedzi w fotelu i czyta notatki, zazdrościłam, że nosi „jej” obrączkę. Jak mnie uwierała ta moja czerwona sukienka, czy ja lubię w ogóle czerwone sukienki? I usłyszałam że jestem zaborcza, chociaż to on miał dwie kobiety. I, że za krótko się znamy, żeby on miał już myśleć o rozwodzie, chociaż kiedy ze sobą sypialiśmy, to znaliśmy się wystarczająco długo. Boże, jakie to jest typowe, jak z listu czytelniczki do kobiecego pisma, skąd mi przyszło do głowy, że z nami będzie inaczej?
Ale to nie miało być o tym, jak jestem nieszczęśliwa, to miała być moja spowiedź, moja analiza własnego świństwa, próba zrozumienia, dlaczego tak łatwo przyszło mi zrobić coś tak podłego. Nie czułam nic, żadnych wyrzutów sumienia, żadnego wstydu, to były te chwile kiedy znów pasowała mi sukienka, mam kochanka, jestem kochanką, jakie to nowoczesne, jakie prowokujące, jak by się niektórzy zgorszyli, pewnie sami o tym marzą, ale nie mają tyle odwagi co ja, mają ograniczone, ciasne horyzonty, żałosne kreatury, ze swoimi nudnymi katolskimi przesądami, dlaczego ci wszyscy bogobojni i te wszystkie wierne i święte, są tacy nieatrakcyjni, tacy mdli, tacy brzydcy po prostu, łatwo sobie wycierać gębę wiarą, niech by tylko mieli okazję, ale jak się tak wygląda, to sobie trzeba znaleźć jakieś pocieszenie. No więc żadnych wyrzutów sumienia, może troszeczkę, bardziej rozumem niż sercem, bo tak się przecież nie robi, przecież jedna kobieta nie powinna tego robić drugiej kobiecie, przecież powinna istnieć kobieca solidarność, trzeba o nią walczyć.
Kiedyś jej wyślę wszystkie jego listy, niech jej się ten radosny głosik (słyszałam jak z nią rozmawiał przez telefon) raz załamie, niech raz nie będzie rozpieszczonym i wychuchanym dzieckiem szczęścia, które wszystko od życia dostaje co najlepsze, niech się poczuje tak podle jak ja się czułam, kiedy był z nią i z wysyłaniem smsów do mnie ukrywał się w toalecie, niech sobie popłacze, niech dostanie swoją porcję nieszczęścia, która się każdemu należy, jeśli na tym świecie ma być sprawiedliwie.
No i w którą bym stronę nie skręciła, źle to wygląda. Gdyby za cudzołóstwo karali więzieniem, mój adwokat wygłosiłby w mowie obronnej – wysoki sądzie, oskarżona miała ciężkie dzieciństwo, proszę o łagodny wymiar kary. Oskarżona była zawsze dumna z siebie, że mimo trudnego dzieciństwa nikogo nie zabiła, nikomu niczego nie ukradła, nie stoczyła się, a wręcz przeciwnie, pnie się wyżej i wyżej, i w myślach potępiała i pouczała tych wszystkich, którzy trudnym dzieciństwem tłumaczyli najgorsze podłości, że to żałosne i śmieszne i niegodne.
Na początku nie myślała o niej. Na początku myślała, że ona nie jest żadnym zagrożeniem, nawet biedna jest, skoro mąż bez wahania rzuciłby ją dla innej. Dopiero później, kiedy nie chciał rzucić, zaczęła (dlaczego piszę o sobie w 3 osobie?) analizować i doszła do wniosku, że to znów dopadła ją zwykła życiowa podłość i niesprawiedliwość, znowu jakiejś suce coś się udaje, kiedy ona jak zwykle pozostaje z niczym. Więc jej teraz pokarze, tej nieświadomej, rozgadanej (mówił, że ona ciągle mówi) rozpieszczonej panience, że ten słodki mężuś nie taki znów święty, a z niej nie taka znów wybranka losu. Niech się dowie. Niech się czuje brzydka, nieatrakcyjna, odrzucona, niechciana. Jak ja.
Milczę. Ciszej nad tą trumną. Kolejna warstwa. Co mam teraz zrobić? Grzebać dalej? Już widzę następną – użalanie się nad sobą. Nie, wcale nie użalanie, współczucie do samej siebie, biedna dziewczynka, współczucie dla niej, bo stało się jej dużo złego. Stało się, się stało. Poszukaj w sobie dziecka, zaprzyjaźnij się z nim, piszą w poradnikach, co to znaczy w ogóle, może w tej chwili trochę to rozumiem, jestem biedną dziewczynką, która pluje na innych, bo jej źle i smutno. No i jak tu nie wpadać w tani sentymentalizm, mówiąc o biednej małej dziewczynce, jak tu nie zacząć się nad sobą użalać i znów usprawiedliwiać? Piszą też, że trzeba umieć wybaczać. Innym i sobie. I znów pytam co to znaczy, ja przecież do nikogo nic nie mam. Do nikogo nic, tylko żal do całego świata. Boże, ale mnie to wszystko męczy, jestem zmęczona. Dopiero południe. Kolejna warstwa – nie jestem taka zła, chociaż i nie taka wspaniała, jestem po prostu istotą omylną. Cóż za szlachetność, tak sobie to przyznać. I po co ten cynizm?
Kilka dni temu, przed zaśnięciem, miałam przebłysk zrozumienia. Myślałam o niej, potem wyobraziłam sobie, jak bym się czuła na jej miejscu, gdyby oczywiście wiedziała. Poczułam te wszystkie lata, przez które nie umiałabym zapomnieć, w ciągu których nie związałabym się z nikim, a jeśli nawet, to podejrzliwie, nieufnie i szpiegująco. I zrozumiałam, że nigdy jej tych listów nie wyślę. Nie mogę cofnąć tego co zrobiłam, mogę tylko nie robić nic, to najlepsze co mogę zrobić. Nie ruszać tego. Mieć nadzieję, że może i ja dostanę kiedyś porcję własnego szczęścia, nie zabranego nikomu, że nie musi to być gra w której ktoś kto wygrywa, powoduje przegraną innych gra, jak to się mówi, o wyniku zerojedynkowym, może nie. Miałam się poczuć lepiej, lepsza się miałam poczuć, a wyszło ze mnie to co wyszło. Teraz potrzebuję spokoju. Może znajdę w sobie jakąkolwiek wartość, chociaż trochę wartości. Z czasem.