Pani Krystyno,
Chciałabym podzielić się moim wspomnieniem o Ninie Andrycz...
Generalnie nie przepadałam za nią. W TV niesamowicie irytowała mnie jej maniera mówienia, podobnie jak Ireny Eichlerówny, aktorki z "tamtych lat". Ale pewnego dnia wybrałam się do chorzowskiego teatru na warszawski spektakl Ryszarda III. Pani Nina grała księżną. Jej pojawienie się na scenie dosłownie sparaliżowało wszystkich, nagle w trakcie aktu, po chwili absolutnej ciszy, zanim wypowiedziała pierwsze słowo, na widowni zerwała się burza oklasków i trwała chyba z minutę. Ona ukłoniła się po królewsku i powiedziała swoją dość długą kwestię... To było jak objawienie, na scenie obok niej świetni aktorzy - Jan Englert, Leszek Teleszyński, Halina Łabonarska, ale miałam wrażenie, że różni ich od Niej jakaś cała klasa jakości. Bo ona reprezentowała sobą jakiś całkiem inny teatralny świat. Miałam wrażenie, że oni wcielają się w swoje role, a Ona po prostu jest Księżną, jest Teatrem... Jej rola była dużo mniejsza niż tytułowa rola Jana Englerta, ale to Pani Nina "zabrała" mu całą publiczność, to Ona zebrała cały splendor i to dla Niej była owacja na stojąco... To było już sporo lat temu, ale to wrażenie, graniczące z szokiem, olśnieniem, totalnym zaskoczeniem, że można TAK być na scenie, jest we mnie ciągle żywe.
Właściwie już nigdy potem nie zaznałam niczego takiego w teatrze, mimo wielu głębokich wrażeń...
Nie byłam Jej wielbicielką, ale bardzo mi żal Jej odejścia, z każdym takim odejściem nasz świat znacząco ubożeje o niezwykłe postacie...
Tylko tyle. I gratuluję takich entuzjastycznych "recenzji". To musi być niezwykle miłe i motywujące, że ludzie tak Panią odbierają. Cieszę się razem z Panią.
Pozdrawiam najserdeczniej - A.