Tym razem także trochę o Jabłku , o Jabłoni w dalszej części...
...
Zgadnij, kim naprawdę jestem
- Och-Teatr jest dla mnie wielkim wyzwaniem, ale też czasem próby. Wciąż uczę się godzić pracę z domem. Muszę jeszcze znaleźć miejsce dla przyjaźni - mówi aktorka MARIA SEWERYN.
«Aktorka, dyrektorka teatru, matka. W wolnych chwilach powierniczka i terapeutka dla przyjaciół i znajomych. Ma 35 lat. Dom, teatr, dom. Właściwie w innej kolejności. Teatr, dom, teatr. Mija półtora miesiąca od otwarcia Och-Teatru na warszawskiej Ochocie.
MARYSIA SEWERYN od razu wyjaśnia: "To nie jest mój teatr, jak niektórzy myślą, tylko Fundacji Krystyny Jandy na Rzecz Kultury, ja go po prostu współtworzę". Jej życie w ciągu ostatnich miesięcy zmieniło się kompletnie. Widać, że jest zmęczona. Ma podkrążone oczy, pali więcej niż kiedyś.
MARIA RZĄDZI
W kawiarni w holu teatru Seweryn rozmawia z przedstawicielem firmy, która chciałaby wynająć teatr na bankiet, w kieszeni spodni już wibruje komórka, a z biura dochodzi głos: "Marysia, chodź, ważny telefon". Tak jest przez cały dzień. Do tego maile, spotkania. Ktoś chce przedstawić swój pomysł artystyczny, ktoś inny podsunąć do podpisania niecierpiące zwłoki dokumenty. Zawsze miała dobrze rozwinięty zmysł organizacji, ale i tak trudno się przyzwyczaić. Na ważne spotkania nie może przecież przychodzić w rozciągniętym swetrze i dżinsach, jak lubi. Nie może pozwolić sobie na złe nastroje, na chwile słabości. Dla niej, ekstrawertyczki, to bardzo trudne zadanie.
Dziś wpadła do pokoju księgowego, machając fakturą: "Zwariowałeś? Przecież nie mamy pieniędzy na głośniki". Godzinę później przepraszała: "Wiem, nie powinnam się unosić. Ale sen z powiek spędzają mi niezapłacone faktury". I do tego te decyzje... Nawet nie wiedziała, ile osoba zarządzająca musi ich podejmować. Weźmy chociażby remont. Gdy zaczynała pracę, nie miała pojęcia o budownictwie. A dziś, proszę bardzo, ilu rzeczy się nauczyła. Już wie, ile trwa przebudowa widowni, gdzie kupić lakier, czy ma atest, co położyć na wełnę mineralną, co pod nią. Zapłaciła za to nieprzespanymi nocami i stresem, czy uda się wszystko skończyć przed otwierającą teatr premierą "Wassy Żeleznowej" Gorkiego. Pięć dni przed godziną zero wjechały meble. Prezent od zaprzyjaźnionej firmy z Poznania. Gdy robotnicy wynosili je z ciężarówki i ustawiali w holu, ona padła na jeden z foteli i westchnęła: "Zdążyliśmy".
"Popełniasz błąd! Jesteś w dobrym zawodowo momencie, musisz grać, a nie robić remonty", przekonywali znajomi, gdy zdecydowała się przyjąć propozycję mamy i Romana Osadnika, dyrektora teatru Polonia, aby zaopiekować się nową sceną fundacji, Och-Teatrem. Ale była przekonana, że ma rację. - Ten teatr jest dla mnie więcej wart niż jakakolwiek rola - mówi. 1 września zeszłego roku Marysia wchodzi z ekipą remontową do budynku dawnego kina Ochota. Budynek jest ruiną, okazuje się, że trzeba wymienić wszystko: dach, instalację elektryczną, okna. Nowej roli oddaje się w pełni. Od rana do wieczora w pyle, hałasie, staje się częścią ekipy: pali dwie paczki papierosów dziennie, pije wstrętną kawę z fusami, jak robotnicy. Dobrze, że ma w sobie coś z chłopczycy, zaprzyjaźnia się z pracownikami, nie przeszkadzają jej pikantne dowcipy. Z teatru właściwie nie wychodzi. To oddanie pasji ma po mamie.
MARIA GRA
"Kochani, przechodzę na drugą stronę. Teraz już jestem aktorką", oznajmia, zamykając drzwi garderoby, próbuje wyciszyć się przed spektaklem. Maluje się, powtarza tekst. Zdarzają się dni, gdy już nie wie, kim jest. Fikcja miesza się z rzeczywistością. Czasem przed premierą mówi głosem swojej bohaterki, podobnie jak ona przeżywa sytuacje z codziennego życia. - To na szczęście mija po pierwszym spektaklu - opowiada.
I dodaje: - Gdy dłużej nie gram, czuję się chora. Na scenie opada ze mnie całe napięcie. Teraz ważna jest tylko rola w "Darkroomie" Przemysława Wojcieszka, postać ciekawa, choć nie pierwszoplanowa. Z Karolem Wróblewskim gramy małżeństwo, które przyjmuje pod swój dach dwie skrajnie różne osoby. Dziadka Leny, mojej bohaterki, wielbiciela Radia Maryja, którego ona nie akceptuje, bo przez całe życie zdradzał i krzywdził jej babcię. Drugą osobą jest gej, który zarabia na życie, śpiewając w klubach karaoke. To spektakl o prawdzie, tolerancji, samotności, nagłym spotkaniu dwóch zupełnie nieprzylegających do siebie światów - mówi Seweryn.
Jej bohaterka razem z mężem przeżywają kryzys. Bardzo się kochają, jednak nie potrafią się porozumieć. Ona jest silna, on słaby.
- Okazuje się, że to Lena wśród tych mężczyzn jest najdzielniejsza. Jedyna, która myśli racjonalnie, potrafi zachować spokój. Przemek Wojcieszek narysował postać kobiety w Polsce, która zmuszona jest wziąć sprawy w swoje ręce i której nie starcza już czasu dla siebie - mówi Seweryn. Maria też przecież nie może zamknąć się w pokoju, zająć sobą, uczyć roli. Bo w domu czekają córki: 12-letnia Lena i 5-letnia Jadzia. Na zastanawianie się nad sztuką pozostają noce.
MARYSIA PRZYJACIÓŁKA
"I co? Co o tym myślisz? Co teraz będzie, jak ona powiedziała mi coś takiego?", dopytuje się kumpel Marysi. Marysia podciąga nogi na kanapie, zapala papierosa, powoli wypuszcza dym i zaczyna mówić: "Nie stresuj się, zrobiła to, żebyś był zazdrosny, teraz najprawdopodobniej przez parę dni nie będzie się odzywała, a potem...". Kiedy stała się dla swoich kolegów autorytetem w sprawach kobiet? Nawet tego nie zauważyła.
Kilka lat temu jej przyjaciel przeżywał miłosne zawirowania, a Marysia radziła, jak ma postępować, interpretowała kobiece zachowania. Kumpel był zachwycony bo okazało się, że jest w tym prawdziwą mistrzynią. Wszystko, co mówiła, sprawdzało się. Od zawsze bardziej trzymała z chłopakami. - Z facetami zawsze jest konkretniej, uwielbiam ich dosadne poczucie humoru, czasem nawet grubiańskie, pewien rodzaj bezkompromisowości - opowiada. Choć przyznaje, że w ciągu ostatnich paru lat zaczęła odkrywać również kobiety. - To właśnie one pomogły mi w trudnych chwilach, są takie problemy które zrozumie tylko druga kobieta. Przy najlepszych nawet kolegach głupio się załamać - mówi.
- Och-Teatr jest dla mnie wielkim wyzwaniem, ale też czasem próby. Wciąż uczę się godzić pracę z domem. Muszę jeszcze znaleźć miejsce dla przyjaźni.»
"Zgadnij, kim naprawdę jestem"
Katarzyna Troszczyńska
Pani nr 4
07-04-2010
__________________________________________________________________________________________
Nie oglądaj się Marysiu
- Chciałybyśmy, aby Och-Teatr był ostrzejszy, bardziej bezkompromisowy. W Polonii nie zagrałby Fisz i Emade, tu się to udało, z powodzeniem. Ale stało się też tak dlatego, że Och-Teatr ma być otwarty na różną publiczność. Chcielibyśmy skierować się nie tylko do widza stricte teatralnego, a koncerty nam na to pozwalają - mówi aktorka MARIA SEWERYN.
«Twierdzi, ze trudny okres ma już za sobą, choć po rozstaniu z mężem żyje w poczuciu życiowej porażki. Maria Seweryn [na zdjęciu w spektaklu "Darkroom"] znów spełnia się jako matka, tym razem nowej sceny Och-Teatr.
SUKCES: Jak teraz zwracają się do pani współpracownicy w Och-Teatrze? Pani dyrektor?
Maria Seweryn: (śmiech) "Pani dyrektor" mówią tylko wtedy, gdy chcą sobie ze mnie zażartować. Mam to szczęście, że do Och-Teatru przeszły ze mną osoby, z którymi przez ostatnie lata pracowałam w Polonii, w sumie mała grupka, bo ledwie pięć osób. Do tego dochodzi bardzo mała ekipa techniczna, i to wszystko. Zakładałam Fundację na Rzecz Kultury razem z mamą, Krystyną Jandą, i Edwardem Kłosińskim. Od początku jestem w jej zarządzie, uczestniczyłam w pracach teatru Polonia praktycznie wszędzie - na scenie, w kasie, w biurze, uczyłam się go od podstaw. Dlatego naturalną koleją rzeczy, gdy zdecydowaliśmy się na otwarcie nowej sceny, stałam się tą osobą, której powierzono opiekę nad nowym miejscem.
S: Kiedy "gruchnęła" wiadomość, że Krystyna Janda otwiera drugą scenę, złośliwcy dodawali z przekąsem: "Dla córki".
MS: Bzdura. Żeby powiedzieć coś takiego, trzeba naprawdę nie mieć wyobraźni i pojęcia o prowadzeniu teatru. Och-Teatr jest drugą sceną naszej fundacji. Powstał po sukcesie teatru Polonia, który okazał się być dla 28 spektakli za ciasny - część z nich miesiącami czekała na możliwość wystawienia, podczas kiedy widzowie dopytywali się o nie. Teraz pięć tytułów zostało przeniesionych do Och-Teatru. Ale najpierw pól roku trwały prace adaptacyjne, które nadzorowałam. Ogromny wysiłek, ale dzięki temu wiele się nauczyłam, poznałam to miejsce, pokochałam je i uwierzyłam, że będę w stanie opiekować się nim dalej. Od września do premiery styczniowej niemal stąd nie wychodziłam.
S: W niczym nie przypominało to artystycznych klimatów, do których przywykła aktorka. Nie była pani zniechęcona?
MS: Sześć miesięcy to długo, bywały chwile zwątpienia, kiedy okazywało się na przykład, że budynek jest w dużo gorszym stanie, niż myśleliśmy, albo kiedy pojawiał się lęk, że nie zdążymy, a przecież bilety były już w sprzedaży. Wielki stres. Ale z drugiej strony, uwielbiam, kiedy stawia się przede mną konkretne zadania. Z radością biegłam do tego pyłu, huku patrzeć, jak na moich oczach powstaje teatr. Jestem dumna z tego miejsca.
S: Na początku drogi zawodowej zależało pani na tym, by pracować na własne konto, a od czasu powstania Polonii podlega pani mamie...
MS: Po studiach musiałam najpierw wybić się na niepodległość i związałam się z teatrem offowym. Poszłam swoją własną drogą, a pewnie jednym z powodów była potrzeba upewnienia się, że mając za rodziców Krystynę Jandę i Andrzeja Seweryna, sama także mam jakąś "aktorską osobowość". W każdym razie postanowiłam jej poszukać. "Wytarłam tyłek" na spektaklach offowych, niszowych, w klubach, grałam daleko od Warszawy, w Szczecinie, Rzeszowie czy Bielsku-Białej. To były świetne czasy, ale dostałam też po dupie.
S: To znaczy?
MS: To był czas, gdy już jako absolwentka PWST nie miałam wielu propozycji. Myślałam nawet, czy nie zmienić zawodu. Uczestniczyłam w znaczących wydarzeniach, jak np. "Shopping and Fucking" w Teatrze Rozmaitości, ale wciąż nie umiałam o sobie powiedzieć: aktorka. Nie było lekko. Jak się np. robi spektakl w klubie, za zero pieniędzy, i gdy się wraca do domu, i najpierw je dziecko, potem kot, a na końcu, jeśli coś zostanie, to ty i twój mąż, wtedy zaczynasz się zastanawiać, czy aby dobrze wybrałeś. Ale gdybym miała raz jeszcze przez to przejść, nie zamieniłabym tamtych doświadczeń na nic innego. Tak niewiele było potrzeba do szczęścia. Tamte lata dały mi poczucie własnej wartości i sensu tego, co robię.
S: Kiedy w domu było ciężko, nie mogła pani o pomoc poprosić mamy?
MS: Nie chciałam. Przecież byłam niezależnym, dorosłym człowiekiem, który ma już własną rodzinę, dziecko. Zresztą nie byłam sama, był Robert, mój mąż, wspieraliśmy się nawzajem. W pewnym momencie wziął wszystkie domowe obowiązki na siebie, żebym mogła jeździć ze spektaklami i się realizować.
S: Rozumiem, że bez porozumienia z Krystyną Jandą nic się w Och-Teatrze nie wydarzy?
MS: Oczywiście. Niektóre z moich pomysłów znajdują aprobatę mamy, inne nie. Chciałybyśmy, aby Och-Teatr był ostrzejszy, bardziej bezkompromisowy. Mam tu pewną wolność. W Polonii nie zagrałby Fisz Emade Tworzywo, tu się to udało, z powodzeniem. Ale stało się też tak dlatego, że Och-Teatr ma być otwarty na różną publiczność. Chcielibyśmy skierować się nie tylko do widza stricte teatralnego, a koncerty nam na to pozwalają. Za chwilę zresztą rozpocznie się cykl muzyczny, który roboczo nazwaliśmy "Legendy". Wystąpią m.in. Wanda Warska, Sława Przybylska, Anna Prucnal, Grażyna Łobaszewska, Lora Szafran... Przed nami duży projekt edukacyjny "Och-warsztaty". Cieszę się też ze współpracy z teatrem Montownia. Planujemy organizowanie wystaw, instalacji, happeningów... Mam nadzieję, że w czerwcu uda nam się wziąć udział w festiwalu Street Art Dopping. A do tego zaczęła już na dobre działać kawiarnia. Powoli pojawiają się tam pierwsi stali bywalcy. Wiosną zaczniemy przygotowywać ogród na tyłach teatru i wyobrażam sobie, że tam w ciepłe wieczory po spektaklach będziemy miło spędzać czas.
S: Mama robi wrażenie apodyktycznej, chyba nie obywa się bez zgrzytów, gdy macie odmienne zdanie?
MS: Ale nic nie denerwuje jej tak, jak brak własnego zdania. Nasza współpraca układa się coraz lepiej. Podziwiam mamę za to, do jakiego stopnia ufa swojej intuicji. Błyskawicznie podejmuje decyzje. Często ryzykując. Natomiast ja wiecznie się waham.
S: Taka wiara w siebie cechuje ludzi o wysokiej samoocenie, którą ma Krystyna Janda. W pani wypadku jest chyba inaczej?
MS: Powiedzmy, że z tą wiarą w siebie jest coraz lepiej.
S: Gdy pierwszy raz zagrała pani z mamą, w "Matce swojej matki", Lew Rywin mówił, że to chwyt marketingowy: Janda z córką. Dziś to wasza codzienność.
MS: Naprawdę? To dlaczego przechodziłam trzy etapy próbnych zdjęć, by zagrać w tym filmie? Zresztą "zagrałam" to za dużo powiedziane. Nie wiedziałam wtedy nic o zawodzie. Pierwsze ważne przedsięwzięcie z mamą to spektakl "Opowiadania zebrane". Zjeździłyśmy z nim Polskę. Ta pierwsza współpraca była świetną szkołą zawodu. Późniejsza Polonia to efekt tamtego spotkania.
S: Z tego filmu pamiętam scenę kłótni nad brzegiem morza, o której przeczytałam gdzieś, że była takim katharsis między Jandą i córką i w życiu. Tak było?
MS: Nie, to nadinterpretacja. Zawiodę panią - nie ma to nic wspólnego z prawdą. To była rola i tyle. Moje relacje z mamą były zawsze dobre. Zostałam wychowana w duchu wolności i szacunku do moich decyzji i wyborów. Nie znałam systemu zakazów i kar.
S: Taka swoboda?
MS: Nie. Ojciec mieszkał we Francji, a mój czas dorastania przypadł na lata, gdy nie mógł przyjeżdżać do Polski z powodów politycznych. Mama pracowała potwornie dużo, podobnie jak Edward - jej mąż. Wychowałam się sama, ale w chwilach dla mnie najważniejszych mama była ze mną, mogłam z nią porozmawiać na każdy temat. Taka sytuacja wykształciła we mnie poczucie odpowiedzialności, czasem nadmierne.
S: To chyba zaleta, bo wielu z nas ma problem z jego brakiem. Córki są równie odpowiedzialne, jak mama?
MS: Są niesamowite i nad wiek odpowiedzialne. Mądre i piękne. Staram się je wychowywać zgodnie z zasadą, którą sama wyniosłam z domu - mam do moich dzieci zaufanie, nie istnieje taki temat, na który nie mogłybyśmy porozmawiać, i wierzę, że nie ilość czasu spędzona z nimi jest ważna, ale jakość.
S: Mam takie przekonanie, że do Krystyny Jandy z jej temperamentem i żywiołowością nigdy nie będzie pasowało słowo "babcia".
MS: A jest babcią wspaniałą. Ma niezwykłą cechę - traktuje dzieci jak partnerów, bardzo szanuje ich odrębność. Tak, jak robiła to ze mną. Poza tym zawsze znajduje dla nich czas. Po roku ciężkiej pracy, zamiast wyjechać na wakacje i prawdziwie odpocząć, zabrała wnuki, synów i zorganizowała im wspaniały wypoczynek.
S: Wcześnie założyła pani rodzinę, podobnie jak rodzice. Pamiętam, jak mówiła pani: "Nie wiem, co by się musiało zdarzyć, by ta miłość się skończyła". I jest pani rozwódką. Ma pani poczucie, że powtarza ich błędy?
MS: Nie. Naszych historii nie da się porównać. Ale mam poczucie, że to moja życiowa porażka. Zazdroszczę ludziom, którzy przeżyli z sobą całe życie. I wydaje mi się, że największą wartością tych związków jest to, że byli na tyle mądrzy i silni, żeby przetrwać, pomimo przeciwności. Myślałam, że tak będzie z nami. Przeżyliśmy razem 12 lat, wspólnie dojrzewaliśmy i byliśmy szczęśliwi. Może okazaliśmy się za mało wytrwali... Staramy się jak najwięcej czasu spędzać wspólnie z dziećmi, by jak najmniej odczuły skutki naszego rozstania, ale wiem, że to i tak z czasem się na nich odbije. Nie mam złudzeń. I mam poczucie winy.
S: Powiedziała pani gdzieś, że obie z mamą jesteście bardzo emocjonalne, ale sporo was różni. Jako przykład wymieniła pani stosunek do miłości i mężczyzn.
MS: Opowiadałam wówczas o pracy nad "Trzema siostrami" w teatrze Polonia. Grałam Maszę. Mówiłam monolog o miłości do Wierszynina: ,Kocham, bo taki jest mój los". Zaczęłyśmy rozmawiać o tym zdaniu. Wydało jej się niezrozumiałe. Dla mamy było jasne, że jeżeli miłość jest niemożliwa do spełnienia, człowiek powinien się odkochać. Dla mnie to niepojęte.
S: Ja nawet nie umiem sobie wyobrazić racjonalności w miłości. Choć najwyraźniej jest możliwa. Mama musi być niezwykle silną osobą. Pani również?
MS: Nie. Wciąż wydaje mi się, że świat jest mądrzejszy ode mnie, że inni wiedzą lepiej...
S: Podziwiałam mamę, gdy po śmierci Edwarda Kłosińskiego nie schodziła ze sceny, potem był "Tatarak" Wajdy, w którym pokazała własne cierpienie. Na to trzeba wielkiej siły. Ale na ten czas przypadł i pani rozwód. Wspierałyście się nawzajem?
MS: To chyba oczywiste. Ale wspieranie się nie polega jedynie na wspólnym płakaniu, tylko na tym, by po prostu być.
S: Niebawem dyrektorowanie Teatrowi Polskiemu rozpocznie pani tata, Andrzej Seweryn. To niesamowity zbieg okoliczności, że właśnie teraz!
MS: Tak, to prawda. Cieszę się z tego, bo ojciec pozostanie w Polsce na dłużej. Będziemy mieli więcej czasu dla siebie, tak jak wtedy, gdy pracowaliśmy razem nad "Dowodem" w teatrze Polonia.
S: Zebrała pani świetne recenzje. Nie pozostaje pani nic innego, jak samej też coś wyreżyserować.
MS: Namawiają mnie do tego moi koledzy aktorzy. Być może kiedyś się na to odważę. Tylko czy ja to przeżyję? Zawsze na premierze szkoda mi reżysera, który już nic nie może zrobić, nie może przerwać, zmienić, pozostaje już tylko świadkiem spektaklu, oddaje swoją pracę w ręce aktorów, oświetleniowców, akustyków... To musi być straszny moment. Na razie wolę pozostać aktorką. Przede mną świetna rola żony w "Kozie, czyli kim jest Sylwia" Edwarda Albeego. Ponad rok niczego nowego nie zagrałam i już tęsknię za próbami, za tymi poszukiwaniami, analizami... pierwszym wejściem w sytuację na scenie, kiedy nic nie pasuje, niczego nie wiadomo... Cudny czas. Już niedługo, premiera we wrześniu.
S: Zbiegnie się z tą u ojca w Teatrze Polskim. On wraz z rodziną przeprowadza się do Polski na stałe? Rezygnuje z etatu w Comedie-Francaise?
MS: Na jakiś czas. We wrześniu tata otwiera sezon w Teatrze Polskim "Cydem". Czekam na ten spektakl.
S: Jakim dziadkiem jest Andrzej Seweryn? Z przejęciem opowiadał o tej swojej roli.
MS: (śmiech) Jest dziadkiem czułym. I zabawnym, bo gdy przybiera pozę dziadka, zachowuje się, jakby był dużo starszy. Bardzo to lubię.
S: Przed naszą rozmową natknęłam się na wywiad z panią, bodaj sprzed półtora roku, w którym prosiła pani: "Roku 2008, kończ się"! W jakim momencie życia jest pani teraz?
MS: W dobrym. Urodziło się nowe, piękne dziecko - Och-Teatr. Złapało pierwszy oddech i krzyknęło. Teraz nauczymy je mówić.»
"Nie oglądaj się Marysiu"
Justyna Kobus
Sukces nr 4
07-04-2010
__________________________________________________________________________________________
Jubileusz Krystyny Jandy, wp.pl
__________________________________________________________________________________________
Siekiery i spychacze
Jacek Cieślak 08-04-2010
Krystyna Janda powraca do Teatru Telewizji premierą sztuki Ludmiły Ulickiej. To rewelacyjna, współczesna wersja „Wiśniowego sadu” Czechowa
Ulicka zadebiutowała w 1992 roku opowiadaniem „Sonieczka”, zakwalifikowanym do finału Nagrody Bookera. Jest laureatką prestiżowej francuskiej Nagrody Medici i włoskiej Giuseppe Azerbi. Od pierwszej sceny jej sztuki wiemy, że pokazuje świat inny niż Czechow.
Andriej (Ignacy Gogolewski) zmaga się w egipskich ciemnościach z butelką wódki i kieliszkiem, do którego trudno nalać alkohol. Trwa kolejna przerwa w dostawie prądu. Jesteśmy w postradzieckiej Rosji, w domu inteligenckiej rodziny, którą stara się powstrzymać przed całkowitym rozpadem Natalia (Krystyna Janda), głowa familii. Idą kolejne święta. Trzeba sprostać tradycji.
Tymczasem wali się wszystko. Dosłownie. W letniskowym domu, gdzie inteligenci przeżyli ciężkie czasy Związku Radzieckiego, nie działa nic. Drzwi wypadają z framug, zepsuło się WC. Podobnie jest z rodzinnymi relacjami: rozpadają się na naszych oczach w słownych utarczkach, kłótniach, awanturach o byle co.
Największym sukcesem Krystyny Jandy, która także wyreżyserowała spektakl, jest nieprawdopodobnie realistyczne odtworzenie atmosfery ciągłego ruchu mieszkańców domu, nakładających się dialogów, kuchennych odgłosów. To wspaniała, perfekcyjna w oddaniu rodzinnego chaosu symfonia. Rytm nadaje jej – jakby mało było hałasu – grający na perkusji w jadalnym pokoju Konstantin (Rafał Mohr).
Świetne role stworzyły Maria Seweryn (Ałła), Agnieszka Krukówna (Warwara), Sonia Bohosiewicz (Jelena). Młode rosyjskie kobiety szukają w domu wytchnienia. Bezskutecznie. Ciągle nękają je krytyczne uwagi Natalii albo telefony mężczyzn pchających je w kolejne nieszczęścia i życiowe afery.
Nawet wielkanocne śniadanie nie chroni bohaterów od agresywnego świata multimediów i biznesu, niszczących sielskie niegdyś życie pod Moskwą. Tylko Andriejowi się wydaje, że wie jak odseparować się od rozgardiaszu. Wypija kolejny kieliszek wódeczki.
W „Wiśniowym sadzie” Czechow pokazał jak stare szlacheckie gniazdo ginie pod siekierami, wykupione przez nuworysza. Zakończenie spektaklu Jandy jest mocniejsze, bo i czasy, w których żyjemy są brutalniejsze.
Zdjęcia Ireneusz Sobieszczuk
Rosyjskie konfitury
20.25 | tvp 1 | poniedziałek
Rzeczpospolita
___________________________________________________________________________________________
Na widowni bywam sama
Jacek Cieślak 08-04-2010
Z Krystyną Jandą rozmawia Jacek Cieślak
Rz: Wyreżyserowała pani „Rosyjskie konfitury” Ludmiły Ulickiej, współczesną wersją „Wiśniowego sadu” Czechowa, czyli autora, od którego zaczęła się pani kariera. W 1974 roku debiutowała pani rolą Maszy w „Trzech siostrach” Aleksandra Bardiniego z Joanną Szczepkowską i Ewą Ziętek. Jaki to był dla pani czas?
Krystyna Janda: Wspaniały. Byłam studentką III roku i debiutowałam, partnerując wielkim aktorom – Zbigniewowi Zapasiewiczowi, Markowi Walczewskiemu, Piotrowi Fronczewskiemu, Jerzemu Kamasowi, Bronisławowi Pawlikowi. Wiedziałam, jaka to dla mnie szansa, a jednocześnie umierałam ze strachu. Wszystkie umierałyśmy. „Garnitur” panów był paraliżujący. Ale Bardini był bezpiecznym reżyserem. U niego nie można się było pomylić.
Ojcował?
Trochę też, ale był surowy, czasem w walce o doskonałość okrutny. Wymagał. Dosadnie mówił o błędach. Może nawet bardziej niż znakomitych partnerów, także moich profesorów, bałam się jego. Nie tolerował infantylizmu, braku umiejętności, niewyraźnego mówienia. To był czas, kiedy w telewizji próbowało się tak jak w teatrze, przez miesiąc. Zdjęcia trwały potem pięć dni. Teraz mamy siedem dni na wszystko, w zasadzie nie ma prób. Nie istnieje funkcja realizatora telewizyjnego. Pamiętam, że Bardiniemu nie starczyło czasu i ostatni akt „Trzech sióstr” nagraliśmy w 20 minut, tylko jeden raz, bez możliwości powtórzenia.
Kiedy przyszła propozycja zagrania Maszy, była pani w ciąży.
W czwartym miesiącu. Profesor, angażując mnie, powiedział o szansie, o mocnym debiucie. Obawiał się, że po urodzeniu dziecka zostanę w domu i wszyscy o mnie zapomną. Kilka zdolnych aktorek tak właśnie przepadło.
Pani się udało.
Po emisji zadzwonili do mnie prawie wszyscy dyrektorzy warszawskich teatrów i zaproponowali angaż. Spektakl widział także Andrzej Wajda. Zapamiętał mnie i kiedy przyszedł czas „Człowieka z marmuru”, zaprosił na plan. Tak, to był dla mnie niesamowity wieczór. Telefon nie milkł nawet w nocy. Teraz, gdy pójdą „Rosyjskie konfitury”, zadzwonią może dwie osoby. Ale w tamtych latach Teatr Telewizji oglądało całe środowisko. Na tej podstawie powstawał ranking. Dowiadywano się, kto jest nowy, jakie ma emploi, ile umie. Dziś, kiedy chcę zobaczyć młodzież aktorską, szukam jej w serialach. Oglądam, ale i tak nic z tego nie wynika. W związku z tym moja wiedza opiera się na płytach DVD, które zostawiają w naszym teatrze, żeby się zaprezentować. Mam tych płyt całą półkę. Robimy też przesłuchania, co się dawniej nie zdarzało. Zdarza się, że oglądamy 60 młodych aktorów. Przyjeżdżają i grają po jednej scenie. Bywa, że popołudniami w Polonii są przy pustej sali wystawiane całe przedstawienia...
Nie rozumiem.
Aktorzy z całej Polski chcą pokazać swoje spektakle. Mają nadzieję, że włączę je do repertuaru. Czasem na widowni jestem sama. Na początku się krępowałam. Nie wyobrażałam sobie takich sytuacji. Ale uległam. Proszą o to.
Na deskach teatralnych spotkanie z Czechowem zaczęła pani od „Mewy”, gdzie zagrała pani Ninę Michajłownę Zarieczną, młodą zbuntowaną aktorkę w spektaklu Janusza Warmińskiego. Jak pani zapamiętała tamto Ateneum?
Trafiłam do teatru, gdzie była hierarchia i szczebelki w drabinie, po której trzeba się było piąć. Wymagano talentu, oryginalności i techniki. Mówiło się żartem, że Woszczerowicz straszy po korytarzach: jak się ma złą dykcję albo mówi za cicho, to złapie za kostkę. Partnerzy, wspaniali doświadczeni koledzy, byli wymagający. Wchodziłam na scenę z Aleksandrą Śląską, Janem Świderskim, Czesławem Wołłejko. Nie było żartów. Trzeba było im dorównać. Kiedy graliśmy „Mewę” zdarzyła się zabawna sytuacja: Śląska w roli Arkadiny grała słynną scenę pożegnania, tymczasem Bohdan Ejmont – w epizodycznej roli rządcy – mówił w tej scenie krótkie zdanie, które ktoś na widowni nagrodził brawami. To oznaczało, że reżyser się pomylił. Zwołano w tej sprawie zebranie, a potem zrobiono próbę.
Śląska pozwalała pani grać Ninę?
Oczywiście. Wiedziała, że jeśli Nina będzie słaba, osłabną też spektakl i jej rola.
Podpowiadała, jak grać?
Tak, ale to nie było konieczne, bo Warmiński był precyzyjnym reżyserem, świetnym rzemieślnikiem. Lubiłam Ateneum, wiele się tam nauczyłam.
Nina była zbuntowana. A pani?
Nie musiałam się buntować, ponieważ przed przejściem do Ateneum zagrałam w „Portrecie Doriana Graya” Andrzeja Łapickiego w Teatrze Małym. Na ekrany wszedł „Człowiek z marmuru”, a w Opolu zaśpiewałam „Gumę do żucia” Marka Grechuty.
Wejście smoka....
Nie musiałam się „przebijać” buntem. Liczono się już z moimi pomysłami. Wykorzystywano moją energię, tak jak to zrobił Andrzej Wajda. W Ateneum czułam się dobrze, dyrektor respektował moje terminy filmowe, a robiłam wtedy dwa, trzy filmy jednocześnie. Zaczęłam wyjeżdżać do pracy za granicę.
Najnowsze pani spektakle – „Wassa Żeleznowa” w Och-Teatrze i telewizyjne „Rosyjskie konfitury” są o rodzinie, a raczej o jej rozpadzie. Taki nastał czas?
To ponadczasowy temat.
W XIX wieku też się o tym mówiło. Ale tradycyjne rodziny zdarzają się coraz rzadziej. Ludzie migrują, szukają pracy, kariery, szczęścia w świecie. W Ameryce wielopokoleniowych domów prawie nie ma. Tylko w żydowskich domach. W Rosji jeszcze pozostały, ale wynika to również z ekonomii i braku innych możliwości.
Polacy trzymają się jeszcze tradycji?
Z rodziną jest najtaniej (śmiech). I najbezpieczniej. Babcia jest najtańszą i najbardziej godną zaufania osobą przy pielęgnowaniu i wychowywaniu dziecka. Miłości babci i dziadka nie zastąpi nic. Socjalistyczne przedszkola i żłobki narobiły tyle złego, że rodzice, którzy przez nie przeszli, mają złe wspomnienia.
A zauważyła pani, że 20-latkowie, 30-latkowie uciekają panicznie od rodzinnego stołu, a święta są dla nich katorgą?
Tak. A z drugiej, gdy się ogląda statystyki, okazuje się, że wielu 30-latków mieszka nadal z rodzicami. Nie dlatego, że nie można inaczej: tak jest najwygodniej. Wolą być u mamy, niż dorosnąć i zmagać się z nudną codziennością. Nie chcę się zresztą wymądrzać, bo obracam się w specyficznym środowisku. Pewnie z perspektywy mojego pokolenia najbardziej dotkliwa była emigracja sprzed kilku lat, która zabrała moim rówieśniczkom-matkom dorosłe dzieci. Do dziś są za granicą, nie wracają.
W pani teatralnym gabinecie jest przytulnie jak w domowym saloniku. Gdzie jest pani dom – w Polonii czy w Milanówku?
W Milanówku. Polonia jest siedzibą fundacji, którą stworzyliśmy z mężem. Oczywiście w teatrze spędzam więcej czasu. Na dom przypada noc, ale jest ważniejszy. Mieszkają w nim moja mama, synowie. Jeden jest w wieku maturalnym, drugi zaczął studia. W tym domu skupia się cała moja rodzina. Wszyscy wiedzą, że to bezpieczna przystań, z regularnymi posiłkami, zwyczajami, bez względu na to, czy tam jestem, czy mnie nie ma.
Święta były dla pani czasem wytchnienia od teatru, zajmowała się pani tylko rodziną?
Pracuję intensywnie już trzydzieści kilka lat. Ale nigdy nie przynosiłam pracy do domu. W święta odwiedzają mnie przyjaciele pozateatralni, siostra z rodziną, osoby samotne. Nie ma mowy, żebyśmy mówili o teatrze. Poza tym, nikogo w Milanówku nie obchodzą specjalnie moje zawodowe problemy, a ja nimi nikogo nie obarczam.
Wyobraża sobie pani, że nasze obyczaje zmienią się tak bardzo, że nie będzie świąt albo będziemy je obchodzić jak na Zachodzie, w zlaicyzowanej Europie?
Nie bardzo. Może. W mojej rodzinie, póki żyje moja matka i póki ja będę miała coś na ten temat do powiedzenia, święta będą takie jak dawniej w domu moich dziadków, który pamiętam z dzieciństwa. Mam jednak bardzo wielu przyjaciół, zarówno w Polsce, jak i na świecie, którzy spędzają święta w Rzymie albo na nartach, chodząc po górach, błądząc w Bieszczadach...
Uciekają z domu?
Nie. Uważają, że tak jest lepiej. Poczytać, pochodzić, zwiedzać, zmienić powietrze, aurę, atmosferę, myśli. Często są to ludzie samotni. I na samą myśl o rodzinie czy działce i ogrodnictwie dostają febry. Wszystko zależy od upodobań i wyboru sposobu życia.
A najmłodsze pokolenie w pani rodzinie, na przykład synowie, lubią święta?
Są w domu, ale się świętami specjalnie nie ekscytują. Siadają z całą rodziną do śniadania świątecznego. Rozmawiają, kontaktują się z nami w granicach uprzejmości i idą do swoich komputerów, filmów. Nikt ich zresztą nie przymusza, żeby nam towarzyszyli, skoro ich nie interesują nasze rozmowy. Dojrzeją do tej potrzeby. Tak było i z nami.
Pani dzieci będą chciały kontynuować świąteczną tradycję?
Marysia jako nastolatka traktowała święta podobnie jak synowie, a dzisiaj ma dzieci, swój dom i bardzo o świąteczną atmosferę dba. Myślę, że to przychodzi z wiekiem, z rodziną, której towarzyszy poczucie odpowiedzialności za wychowanie potomstwa. Ale nikogo nie można zmuszać do tradycyjnego, kulinarnego życia rodzinnego przy stole.
Pani telewizyjna adaptacja „Rosyjskich konfitur” jest niezwykle dynamiczna, żywa – to muzyka domowego hałasu, rozmów, paplaniny. Taki był pani pomysł?
Tak jest napisana ta sztuka. Autorka podkreśla, że ważną stroną przedstawienia jest dla niej ścieżka dźwiękowa. Wymogi telewizji są takie, że spektakl nie może trwać dłużej niż 80 minut, a ja miałam ponad 100 stron tekstu, po skreśleniach. Świetnego, wielowątkowego, z bólem serca wykreślałam całe sceny. Musiałam opowiadać szybko, żeby pokazać jak najwięcej smacznych fragmentów. Dlatego zdecydowałam się na jedno wnętrze, gdzie wszyscy mówią naraz, tematy się mieszają. Z chaosu wynika jednak bardzo zabawna, klarowna i wyrazista opowieść o czasach, które nadeszły. Kiedy obejrzałam zmontowaną całość, nie mogłam złapać tchu. Żeby dać widzowi oddech, podzieliłyśmy z Milenią Fiedler, montażystką, spektakl na sekwencje.
Zaprosiła pani do spektaklu Ignacego Gogolewskiego. Wcześniej zagrał w Polonii w „Grubych rybach”. Lubi pani pracować ze starymi mistrzami?
Jak już wspomniałam, jestem silnie związana z tym pokoleniem. Kiedy teraz pracujemy z panem Ignacym, cały czas przypomina mi się jego wiele, wiele ról. To skarby, które on i jego rówieśnicy podarowali nam, mnie, na progu dorosłości i życia aktorskiego. Są nie do przecenienia. Ukształtowały mnie. Dały inspirację na całe życie. Miałam wspaniałych mistrzów. Dzięki nim poznałam światowe arcydzieła w najwspanialszej formie. Jestem tym, kim jestem, dzięki spektaklom, obrazom, koncertom, książkom, które podziwiałam. Myślę, że dzisiejsza generacja 20-latków, która ogląda klasykę okrojoną, pokiereszowaną, jest pozbawiona takich doświadczeń. Przecież nigdy nie dotrą do źródeł. Nie czytają tekstów przeznaczonych na scenę. Tyle wiedzą, ile zobaczą.
Reżyserując, przyjmowała pani uwagi Ignacego Gogolewskiego?
Oczywiście. Również w Polonii wszyscy pracujemy w przyjaźni, w atmosferze partnerstwa. Teraz Anna Polony reżyseruje u mnie „Pana Jowialskiego”. Gram Szambelanową, Wojciech Malajkat – Szambelana, rolę tytułową – Marian Opania. Nie wyobrażam sobie, żeby nie powiedzieli, co myślą i na co mają ochotę. Debiutuje w naszym towarzystwie czwórka studentów – moich i Anny Polony. Musimy przekazać im wiedzę, którą mamy, bo „Pan Jowialski” to sztuka, której siłą są role młodych. My powinniśmy być „koronkami dookoła chusteczki”.
Dziś klasykę się uwspółcześnia. Nie tęskni pani za graniem w kostiumie?
Zamiast tęsknić – gram: „Trzy siostry”, „Grube ryby”. Bez większych skreśleń. To, co się robi dziś z klasyką w teatrach, jest często przykładem robienia awangardy na siłę. Uwielbiam kostium i publiczność też go lubi. Między innymi właśnie dla tej „wystawy” często przychodzi do teatru. Z pieczołowitością dobieram kostiumologów i scenografów. Kiedy planowałam „Wassę Żeleznową”, wiedziałam, że będę grać na scenie Och-Teatru, z widownią po obu jej stronach – bez ścian. Musiałam zbudować atmosferę i teatralny kontekst z pięciu mebli, więc zaprosiłam do współpracy Macieja Marię Putowskiego. To chodząca historia polskiej scenografii filmowej, poczynając od Hasa przez Wajdę po współczesne filmy niemieckie. On też zrobił scenografię do „Rosyjskich konfitur”.
Krystyna Janda
Jedna z najwybitniejszych polskich aktorek, reżyserka, felietonistka. Skończyła liceum plastyczne, potem PWST w Warszawie (1975). Zadebiutowała w Teatrze Małym rolą tytułową w „Portrecie Doriana Graya” Oscara Wilde’a. Debiutem filmowym była rola Agnieszki w „Człowieku z marmuru” Andrzeja Wajdy. Zagrała u niego również w „Dyrygencie”, „Bez znieczulenia”, a ostatnio w „Tataraku”, który współtworzyła monologiem poświęconym zmarłemu mężowi – wybitnemu operatorowi Edwardowi Kłosińskiemu.
Wydarzeniami były zarówno jej dramatyczne role w filmach o zabarwieniu politycznym, m.in. w „Przesłuchaniu”, jak i obyczajowe w „Kochankach mojej mamy” Radosława Piwowarskiego czy „Pestce” według powieści Anki Kowalskiej, którą również wyreżyserowała.
Rolami teatralnymi biła rekordy frekwencyjne. Tak było z Medeą w spektaklu Zygmunta Hübnera. „Shirley Valentine” i „Edukację Rity” zagrała ponad 400 razy. Stała się mistrzynią monodramu, czego najlepszym przykładem nieschodząca z afisza od lat „Boska”.
Jest prezesem zarządu Fundacji Krystyny Jandy na Rzecz Kultury, pod kuratelą której działa najprężniejsza prywatna scena w Polsce
– Teatr Polonia. A od niedawna również Och-Teatr.
Kochankowie mojej mamy
Kino Polska | 1.30 | piątek | 2.25 | środa
Bez znieczulenia
TVP Polonia | 21.30 | sobota
Stan posiadania
Kino Polska | 23.25 | NIEDZIELA
Tatarak
canal+ | 8.55 | PONIEDZIAŁEK
Rosyjskie konfitury
tvp 1 | 20.25 | PONIEDZIAŁEK
Kuchnia polska
Kino Polska | 21.00 | PONIEDZIAŁEK
Rzeczpospolita
___________________________________________________________________________________________
Poświąteczne ukłony,
pozdrawiam ja i moje zapalenie uszno-trąbkowe... (nie znoszę laryngologów...nawet miłych panów o wdzięcznym nazwisku Kwiatek...)
A propos roślinek, to ja już powoli chodzę z nosem w trawie wyglądając obiecanej czterolistnej - do pary z lądkowozdrojową.
Natalia