Bilety zarezerwowałam 3 tygodnie temu.
Miałam jechać sama, ale w efekcie zabrała się ze mną przyjaciółka.
Jedna w 2, druga w 6 rzędzie, ale to bez znaczenia w teatrze.
Trzy tygodnie mijały spokojnie, bez większych ekscytacji zbliżającym się spektaklem.
Całe dnie poza domem, praca i inne rodzaje aktywności (Pani najlepiej wie, jak to jest).
Nadeszła sobota (czyli wczoraj) 5 godzin w pracy. Ostatnie chwile dłużyły się niebywale.
Szybko na pociąg by broń Boże się nie spóźnić i 1,5h przewijających się obrazów za oknem oraz rozmowy z przyjaciółką, nad którą coraz trudniej było się skupić.
W Warszawie na obiad i stamtąd do teatru.
Przyjaciółka już po tych 3 godzinach miała mnie dość i zabroniła mi się uśmiechać.
Niestety moje zęby miały najwyraźniej nieodpartą ochotę podziwiać Warszawę.
W teatrze byłyśmy wcześnie, niewiele po 19:00.
Przez kilka minut miałam zajęcie, by rozszyfrować słowa napisane na pierwszej stronie książki
"Moja droga B" zakupionej w kasie teatralnej.
Gdyby nie wyraźniejsza wersja "pozdrawiam Krystyna Janda" na okładce, pewnie dalej bym się głowiła.
Rozejrzałyśmy się po teatrze, którego klimat bardzo mi się spodobał i zajęłyśmy miejsca na widowni.
Siedziałam blisko wejścia, obserwując wchodzących ludzi, próbowałam czytać, ale serce zagłuszało myśli.
Jako nastolatka ("dzieści" mam wprawdzie zaledwie od 1,5 roku, ale to już nie "naście")
nigdy nie marzyłam o romansach z gwiazdami światowego kina,
nie zazdrościłam bohaterom ich drugich połówek, nie ganiałam na koncerty,
nie właziłam na czaty ze znanymi ludźmi,
nigdy nie poszłam do empiku po autograf, ponieważ nie cierpię tłumów.
Nie żebym była ignorantką, ale nie fascynowały mnie idolki czy idole moich rówieśników.
Autograf Wisławy Szymborskiej chciałam mieć odkąd pamiętam.
Nie wyszło. Ale mam wszystkie tomiki. Jeden z dedykacją.
Od Babci, na 18ste urodziny.
W każdym razie siedziałam tam na wylocie zestresowana i podekscytowana faktem,
że zobaczę Panią na żywo.
Jakbym miała poznać Panią osobiście.
I w końcu dzwonek. Jeden. Jeden, dwa. Jeden, dwa, trzy...
I dwie godziny wodzenia za Panią wzrokiem. obserwowania gestów, mimiki i
wsłuchiwania się w Pani silny, donośny i przyprawiający o gęsią skórkę głos.
Spektakl niesamowity.
Bliski zarówno mnie jak i przyjaciółce.
Nasze Mamy także odmieniły swoje życie w wieku blisko 50 lat -
każda kilkanaście lat po rozwodzie.
Śmiechu także co niemiara. Do samego powrotu do Łodzi (dziś po południu)
co chwila na zmianę przypominałyśmy sobie najzabawniejsze kwestie.
I ten Pani śmiech! Taki naturalny! Momentami nie wiedziałam czy to było zamierzone.
Czy to śmieje się Shirley czy Pani.
Tylko chwilami był to śmiech rozpaczy, pełen goryczy i bólu, a widownia chichotała.
Mnie nie było do śmiechu.
Przyjadę raz jeszcze, z Mamą. A za dwa tygodnie na "Dancing".
Nie lubię Warszawy, jest jedynym miastem, którego nawet nie miałam ochoty zwiedzić.
Paraliżuje mnie jej ogrom, zgiełk, wrogość...
ale dla Pani warto...
pozdrawiam
B
Ps. Z pewnością mnie Pani nie zawiodła. Wręcz przeciwnie. Tylko teraz tak pusto. Jak po długo wyczekiwanym spotkaniu z przyjacielem czy pierwszej, udanej randce;)
Ale za dwa tygodnie spotkamy się znów:)