I ja znad kawy...
Nie czytała Pani? Proszę bardzo:
Pilch: Komu potrzebny jest "Tatarak"?
Od pierwszego do ostatniego kadru jest tu jakaś zupełnie bezlitosna przenikliwość widzenia kruchości losu. Najdrobniejszy gest każdego aktora jest naznaczony niepojętą rozpaczą. Intensywność ciemnej tonacji jest tak głęboka, że zdaje się zmieniać sens słów na jeszcze ciemniejszy - pisze o "Tataraku" Wajdy Jerzy Pilch.
1) Akcja „Tataraku” toczy się pod koniec lat 50. „w małym miasteczku Z., położonym nad wielką rzeką. Oprócz rzeki i łąk nadrzecznych, oprócz nadbrzeżnej wikliny, oprócz lekkiej konstrukcji mostu, który łączy dwa brzegi – w miasteczku nie ma dosłownie nic.” Dosłownie nic? Zakurzony rynek, parę domów i domków? I nic? Jedynie ogrody i sady, i taras taneczny na przystani? Nawet wódki nikt nie pije? Bawiący się w soboty i niedziele miejscowi „chłopcy piją płynny owoc i wbrew temu, co się mówi o pijaństwie w Polsce, wódki z sobą nie przynoszą. Są na to za ubodzy. Grają także w bridża, po pół grosza za punkt. Dziewcząt jest zazwyczaj bardzo mało, tyle tylko, ile do tańca potrzeba”.
Wielkie nic w sercu Peerelu? W roku 1958 kiedy pozorne i kruche – pożal się Boże – „zdobycze października” szły na marne, a but moskiewski zaczynał naciskać ze zdwojoną siłą? W roku przyznania Borysowi Pasternakowi Nobla i zwłaszcza w roku zmuszenia go do nie przyjęcia tej nagrody? W roku recydywy napięcia na linii państwo – Kościół? W takim sezonie nic? Dosłownie nic? Iwaszkiewicz – esteta i sensualista, kapitulant i pupil władzy mógł tak napisać, i doprawdy nie chodzi tylko o typowe dlań, i pełne z trudem skrywanego entuzjazmu spostrzeżenie, że „dziewcząt było mało”.
Trawiony serwilizmem rzekomy realista, a w istocie narcyz nie tylko mógł, ale zapewne umyślnie nie chciał inaczej napisać. Nawet problem nadużywania alkoholu przez socjalistyczne społeczeństwo (w istocie problem rozpijania narodu przez bolszewickiego okupanta) bagatelizował. W typowy zresztą dla siebie lawirancki sposób: władzy świeczkę – ludowi ogarek: Lud nie pije – dobrze. Nie pije, bo jest za ubogi – źle plus element ewidentnego czarnowidztwa: w 1958 roku pion bezpieczeństwa socjalnego był na tyle rozwinięty, że na wódkę nikomu nie brakowało – serie samobójczych dla totalitaryzmu podwyżek cen miały nadejść później, a nawet znacznie później. Są historycy, którzy odpowiedzialnie twierdzą, że realny rozpad systemu datuje się od dokonanej w 1965 pierwszej podwyżki cen nie alkoholu, a wołowego bez kości.
Mniejsza o to, wracamy do dziedziny sztuki. Owszem: Iwaszkiewiczowi tego rodzaju aspołeczną, ahistoryczną i ideologicznie pustą postawę można wybaczyć, jakoś można to zrozumieć, ale podejmujący przeszło pół wieku później tę samą tonację Andrzej Wajda? Za pośrednictwem obrazu filmowego otrzymujemy to samo co za pośrednictwem opowiadania literackiego? Wielka rzeka, łąki nadrzeczne, most, zakurzony rynek, parę domków i domów i nic? Nie było w miasteczku komitetu partii? Nawet najmniejszego? Tyciego komiteciku? Nie było posterunku Milicji Obywatelskiej? W zakurzonych domach i domkach nie mieszkał żaden TW współpracownik? Czyżby reżyser, przystępując do pracy, nie wykonał kanonicznej czynności i nie przestudiował akt IPN-u tyczących terenu, na którym toczy się akcja? Bez dokonania tego rodzaju kwerendy jest w ogóle możliwy film dziejący się w Peerelu? Oczywiście mamy tu do czynienia z utworem, w którym rzeczywistość społeczno-polityczna jest tzw. tłem, ale nie podobna nie zauważyć, że tego rodzaju, artystycznie może i uzasadniona, strategia jest niebezpieczna sama w sobie, a z punktu widzenia polityki historycznej jest po prostu katastrofalna.
Istotą Peerelu nie było to, że ludzie topili się wówczas w ziemiankach albo umierali na raka. Istotą Peerelu było to, że ludzie byli prześladowani i ginęli z rąk tzw. nieznanych sprawców. Owszem można z tej zasady uczynić tło, ale trzeba uważać. Pomiędzy czynieniem z podstawowej problematyki tła a bagatelizowaniem tej problematyki granica cienka. Jak już koniecznie ktoś na tego rodzaju zakłócanie proporcji się napiera, istnieją pośrednie rozwiązania. Tło może pozostać tłem, ale nie musi nic nie znaczyć. Można je wzmocnić. Tło tedy tak, ale wzmocnione choćby dokumentalnymi migawkami, a to ze zjazdów PZPR, a to z czołgów na ulicach, a to z potiomkinowskich festiwali piosenki. Filmowany z ukrytej kamery ubek, który to i owo wie o bohaterach, też byłby nie od rzeczy. Ktoś przecież w tym zapomnianym miasteczku był przez komunistów prześladowany? Dlaczego nie ma go na ekranie? Iwaszkiewicz o nikim takim nie wspomniał? Nie jest to poważny argument. W końcu substancja jego prozy została uzupełniona osobistym monologiem aktorki i opowiadaniem Maraia – cóż z tego, że oba dodane wątki pasują jak ulał? Któż wie, jak idealnie pasowałyby inne uzupełnienia? Odpowiednio modelujące życiorysy postaci napomknienie o Powstaniu Warszawskim owszem jest, ale to za mało.
2) W najmniejszej mierze nie stawiam groteskowo-fałszywego problemu celem jego obalenia. Nie trywializuje arcydzieła, czytaniem go w doraźnym kontekście; zauważam jedynie, że o ile dawniej schematyzm był oficjalnie narzucany, o tyle dzisiejszy, niby nieobowiązujący schematyzm, ma taką moc, że by go odrzucić, trzeba mieć siłę mistrza.
Ilość – że powiem coś od siebie – to nie jakość, ale chyba nie jest całkiem pozbawiony znaczenia fakt, że obecnie nie podobna napotkać obrazu tamtej przeszłości, który by nie był naznaczony doraźnymi środkami wyrazu – młode pokolenia kształtowane są w przeświadczeniu, że Peerel był krajem, po którym w koło czołgi jeździły, w radiu pierwszy sekretarz nieustannie ględził, przebrani za cywilów ormowcy od rana do wieczora pałowali studentów, a jedyną dostępną rozrywką – poza, ma się rozumieć, donoszeniem na sąsiadów – było słuchanie – przez cały rok wyczekiwanego z tęsknotą – festiwalu piosenki żołnierskiej.
Sam gest unieważnienia takich realiów, samo ustawienie dramatu egzystencjalnego w zaledwie dyskretnie zarysowanych peerelowskich dekoracjach jest dziś rzeczą niebywałą, jest manifestacją głębokiej wewnętrznej wolności. Przesada? Niewielka.
3) Mój Peerel, a zwłaszcza moje lata 70., to był czas zachwycający między innymi z powodu filmów Andrzeja Wajdy. Broń Boże nie rzężę, że dzięki obrazom mistrza opresyjna rzeczywistość była łatwiejsza do zniesienia, że Wajda pomagał przetrwać czasy pogardy czy innych tego rodzaju dyrdymałów nie głoszę. Skąd! Filmy wzmagały zachwyt, jaki każda młodość ma dla obojętnie jak zniewolonego świata. Zachwyt był tym mocniejszy, że kino w jakiejś mierze jest sztuką młodości, wtedy rozgrywająca się na ekranie magia uwodzi narkotycznie; na dodatek ówczesna twórczość Wajdy to był czas, w którym arcydzieło goniło arcydzieło. „Krajobraz po bitwie” (1970) „Brzezina” (1971) „Wesele” (1972), „Ziemia obiecana” (1974), „Człowiek z żelaza” (1976) „Bez znieczulenia” (1978) „Panny z Wilka” (1979) – kto w dekadzie młodości miał taką siódemkę, kto wychodził wówczas z kina w stanie zupełnego odurzenia, kto miał i to szczęście, że był na premierze wajdowego „Wesela”, (a jakże! w teatrze Słowackiego!) i wracał potem do domu przez ośnieżone Planty, i parę dni później czytał w „Życiu literackim” dopiero co napisany esej o filmie pióra Kazimierza Wyki – kto zaznał takich bogactw, ciężko mu się uskarżać na niedobór edukacji duchowej – do siebie co najwyżej może mieć pretensje, że nie wszystko od razu docenił.
4) Pisze Jarosław Iwaszkiewicz: „Koniec ma jakieś tajemnicze związki z początkiem. Ton, dźwięk, woń jak echo odpowiadają z końca w koniec żywota. Zapach dzieciństwa odnajduje odpowiednik w zapachu starości, młodość odbija się w zielonym lustrze wieku dojrzałego. Taka jest w moim życiu historia tataraku”. Powiedzieć, że ten zapach, i ten ton udało się Andrzejowi Wajdzie uchwycić, Pawłowi Edelmanowi sfotografować – to nic nie powiedzieć. Może trzeba sparafrazować Miłosza: Młody człowiek takiego filmu nie nakręci? Od pierwszego do ostatniego kadru jest tu jakaś zupełnie bezlitosna przenikliwość widzenia kruchości losu. Najdrobniejszy gest każdego aktora (Janek Englert otwierający maskę auta!) jest naznaczony niepojętą rozpaczą. Intensywność ciemnej tonacji jest tak głęboka, że zdaje się zmieniać sens słów na jeszcze ciemniejszy. Gdy Janda mówi: „Nie wstydzisz się, że żyjesz?” – widzowi zdaje się, że słyszy: „Nie boisz się, że żyjesz?”. Widzowi, nie widowni. Na seansie w krakowskim kinie Sztuka prócz nas z Atiną są jeszcze trzy osoby. W sumie tyle, ile trzeba. Reszta przecież zajęta jest polityką. Nie tylko historyczną.
Pozdrawiam serdecznie Moją Ulubioną Aktorkę!