Pierwsze wywiady (1976-1980)- część 1.

Tutaj kierujcie pytania do mnie, na które postaram się odpowiedzieć w miarę możliwości.

Pierwsze wywiady (1976-1980)- część 1.

Postprzez maciejlysakowski Pt, 03.05.2013 18:43

Droga Pani Krystyno,
Przeglądając Pani dziennik trafiłem na wpis z 27.06.2012, poświęcony wywiadom których w swoim zawodowym życiu udzieliła już Pani setki.
Lubiłem i lubię czytać wywiady z Panią, bo wiem, że zawsze ma Pani coś istotnego do powiedzenia.
W kontekście Pani wpisu w dzienniku, zacząłem się zastanawiać, jakie były pierwsze wywiady z Panią. O co pytali dziennikarze na początku Pani kariery.

Lektura tych wywiadów z perspektywy lat, które upłynęły, stanowi cenną wartość dokumentalną i odkrywa wiele cech Pani osobowości, już wtedy - na początku Pani drogi do sławy - bardzo mocno widocznych.

Kilka Pani wypowiedzi zdumiało mnie bardzo. Na przykład, kiedy zapytana o marzenia, odpowiada Pani, że marzy o... dużym domu pełnym dzieci, psów i kotów.
Zauważyłem, że zaledwie w cztery lata po Pani debiucie dziennikarze już mówili o „micie Jandy”!
Uśmiechnąłem się serdecznie, kiedy przyznaje Pani, że nie potrafiłaby sama zorganizować zespołu czy koncertu... A dziś prowadzi Pani jedne z najlepszych teatrów w Polsce.
Uderzyła mnie Pani niepewność w operowaniu warsztatem aktorskim – ileż w tym było pokory wobec zawodu.
W ogóle kilka Pani wypowiedzi na temat pracy nad rolą powinno się - moim zdaniem - znaleźć w podręcznikach do aktorstwa.

W sensie pracy dziennikarskiej uważam te wywiady również za bardzo interesujące.
Dzisiaj na przykład chyba już żaden dziennikarz nie pyta: „Co Pani aktualnie robi?” Bo dzięki internetowi można się o tym w sekundę dowiedzić.

Wysyłam Pani tych kilka pierwszych wywiadów i zapraszam do przeczytania i przypomnienia sobie – siebie - z tamtych lat.

Po przeczytaniu tych rozmów stwierdzam, że przestrzeń przed Panią nieustannie była i jest ogromna.

Szczerze wzruszony
Maciek

Ps.
Zauważyłem, że od jakiegoś czasu zamieszcza Pani na stronie pliki PDF. Niestety chyba nie istnieje możliwość, by użytkownicy Forum mogli również pliki PDF wklejać. Albo ja nie wiem, jak się to robi... Wysyłam tu więc zdjęcia - JPGi tych wywiadów, a pliki PDF prześlę Pani mailem.


SCENA, Nr 11 z 1976r.

Wejście na scenę

Rozmawiamy z Krystyną Jandą, aktorką Teatru Ateneum w Warszawie

- Istnieją dwa skrajne wyobrażenia młodego aktora skojarzone z teorią szczęścia w tym zawodzie. Pierwsze przedstawia pechowego absolwenta PWST zagubionego na prowincji, skazanego na humory dyrektora teatru i granie epizodów w marnych przedstawieniach. Drugi utrwala legendę o „młodych zdolnych” szczęściarzach, których zaledwie w ciągu jednego sezonu lansują wielkie role w teatrze, telewizji i filmie. Co Pani na ten temat sądzi po roku pracy na scenie Teatru Atenum, gościnnych występach w Teatrze Małym oraz dwu dużych rolach – Dorianie Gray´u i fredrowskiej Anieli?

- Nie wiem co o tym sądzić. Ja zostałam w Warszawie, zagrałam Anielę i Doriana i nie mam na razie innych doświadczeń. Mogę tylko powiedzieć tyle, że aktor kończący uczelnię teatralną w wieku 24, 25 lat nie może być „nikim”. Powinien to być dorosły, ukształtowany człowiek ze sprecyzowanymi poglądami na życie, świat, siebie w zawodzie itd.
Szkoła daje konieczne minimum do zdobycia zarówno umiejętności warsztatowych jak i rozwinięcia własnych poglądów i zainteresowań. Ale tylko konieczne minimum i żadnych gwarancji. Jeżeli zajęcia, wykłady nie są traktowane jako konsultacje, a spotkania z profesorami jako konfrontacje poglądów porządkujące i kierunkujące sposób myślenia i działania studenta, to oczywiście szkoła nie uczy nawet warsztatu, nie daje nawet minimum do uprawiania zawodu.

- Załóżmy, że jest tak właśnie, jak Pani mówi: student bardzo sumienny uczy się, rozwija swoje uzdolnienia, kończy szkołę z dobrymi wynikami i czeka na los szczęścia. Bo przecież niewątpliwie wygra lub przegra na tej loterii, jaką jest zaangażowanie w teatrze dobrym, lepszym czy u Hanuszkiewicza.

- Oczywiście szczęście i absolutny przypadek mają tu ogromne znaczenie, ale jeżeli nawet tenże student nie ma „szczęścia” i wyjeżdża na prowincję, a dalej jest „naszym” studentem – to nie musi zginąć, może grać, może pracować zdobywając pozycję i wiedzę. Ponieważ jest to taki zawód, w którym aktor nie może nikogo oszukać, nawet przy bardzo sprzyjających warunkach: wielkiej szansie, szczęściu, zachwytach krytyków czy sympatii dyrektorów. Jest to zawód, w którym ocena i sprawdzian są natychmiastowe i bezlitosne. A co za tym idzie – „towar chodliwy” jest poszukiwany i w cenie.
A teraz jeszcze o szczęściu, jako że debiut mój jest z tych szczęśliwych. Ludzie, którzy mnie zaangażowali, którzy ze mną pracowali, wszyscy byli moimi profesorami: Jan Swiderski, Aleksander Bardini, Andrzej Łapicki.

- Debiutowała Pani w Teatrze Ateneum rolą Anieli i prawie jednocześnie grała gościnnie Doriana Gray`a w Teatrze Małym. Jak Pani czuła się w tej szczególnej sytuacji? Jak Pani przyjęła te dwie różne role?

- Przede wszystkim ze strachem. Jeśli chodzi o pracę nad Dorianem Gray´em, jakby wiedziałam czego Andrzej Łapicki po mnie oczekiwał i dlaczego mnie obsadził. Anielę natomiast przyjęłam prawie z nienawiścią, miałam zawsze kłopoty z tego rodzaju repertuarem. Wszystkie szkolne próby podobnych ról kończyły się zawsze kompromisem. Dopiero teraz, kiedy gram te role razem, dużo, często nawet obie jednego dnia, mogę ocenić czym jest dla mnie, dla młodego aktora, taka możliwość treningu i zdobywania doświadczeń, tym bardziej, że moimi partnerami są naprawdę wspaniali aktorzy i obserwowanie ich jest dla mnie osobną kartą tej nauki.
Anielę ostatecznie zagrałam w sposób nie zaskakujący mnie, stopniowo ulepszając rolę, potem już przy ogromnej pomocy publiczności.
Doriana próbowałam, pozwalając sobie jakby na coś więcej, jakby więcej się po nim spodziewałam, był mi bliższy, wydawało mi się że „wiem wszystko”. I nagle przyszła premiera, ubrałam się w kostium, wyrosły dookoła mnie dekoracje, publiczność... i okazało się, że trzeba inaczej, nie wiem – więcej? lepiej? Przeżyłam ogromne rozczarowanie i zaczęłam już na spektaklach próbę od początku. Zagrałam około 30 spektakli i jestem chyba na dobrej drodze do „wiedzenia wszystkiego”. Mam nadzieję, że kiedyś osiągnę ten stan, w każdym razie znów cieszę się, że wieczorem będę grała Doriana. Lubię tę rolę. Ale jest to przedziwne doświadczenie, które mnie nieco nauczyło pokory.

- Może więc Pani już spokojnie pomyśleć o swoim zawodzie, pierwszym scenicznym doświadczeniu i planach na przyszłość.

- Obecnie wiem na pewno, że trzeba dużo, dużo grać w teatrze. Że jest to podstawową bazą, w której się zdobywa i gromadzi doświadczenia, gdzie jest czas na myślenie i szukanie nowego w sobie.
Moje pierwsze doświadczenia telewizyjne i filmowe przekonały mnie, że tu już można tylko czerpać, korzystać z dorobku teatralnego, że nie ma czasu na nowe.

- Co wydaje się Pani najpotrzebniejsze w pracy aktorskiej.

- Aktor – powiedział Andrzej Wajda – powinien być gotowy do grania już od ósmej rano. I rzeczywiście, aktorstwo wymaga stałej gotowości, sprawnego umysłu, pewnej szczególnej zawodowej aktywności w najlepszym tego słowa znaczeniu.

- Która naraża często na napięcia i stresy...

- Wie Pani, początkowo w czasie studiów nie bardzo umiałam wyważyć sprawy osobiste z zawodowymi. A potem, na czwartym roku urodziłam córeczkę i zapominam o wszystkim, kiedy jestem przy niej.

Rozmawiała K.K.

Obrazek


Panorama Północy, Nr 41 z 09.10.1977r.

Krystyna Janda

Krystyna Janda to aktorka coraz bardziej znana szerszej publiczności. Znana nie tylko z ról w warszawskich teatrach – Ateneum i Małym – ale i z telewizyjnach spektakli oraz z filmu. Na ostatnim festiwalu w Opolu dała się poznać jako utalentowana aktorka śpiewająca.

- Czy w życiu prywatnym jest Pani osobą energiczną, zdecydowaną i silną psychicznie?

- Mając piętnaście lat i ucząc się w liceum plastycznym, lubiłam ekstrawagancję, która była czymś zupełnie normalnym w środowisku młodzieży tegoż liceum, jedynego wówczas w Warszawie. Dzisiaj jestem oczywiście inną osobą w sposobie bycia, ale także dość energiczną i chyba z dużym życiowym temperamentem. Ostatnio skończyłam „Granicę” – film w reżyserii Jana Rybkowskiego, zrealizowany na podstawie powieści Zofii Nałkowskiej, w którym gram Elżbietę. Prywatnie jestem zupełnie inną osobą niż ta postać. Nigdy nie zgodziłabym się przeżyć tak życia jak Elżbieta. W związku z tym miałam ogromne problemy w pracy nad tą rolą. To się nazywa – zdaje się – „brak warsztatu”. Mój temperament, szybkie reakcje musiałam temperować, zwalniać, nadać im inny rytm. Decyzje Elżbiety dotyczące małżeństwa z Ziembiewiczem, ochranianie Justyny są dla mnie (prywatnie) obce. Wiem jednak, że istnieją kobiety, dla których tego rodzaju zachowanie jest normalne i naturalne.

- Myślę, że nie boi się Pani zaszufladkowania, gdyż zdążyła się Pani już pokazać reżyserom, krytykom i widzom w różnorodnych rolach. Były już jednak z ich strony takie próby. Po telewizyjnym spektaklu „Dla szczęścia” – St. Przybyszewskiego napisano, że stworzyła Pani postać kobiety twardej, silnej psychicznie, pozbawionej sentymentów i litości, podobną do dziennikarki w „Człowieku z marmuru”.

- Kiedyś o sobie znalazłam takie zdanie: „Silna blondynka o klasycznej urodzie”. Zdarza się, że reżyserzy nie silą się na zobaczenie w aktorce, zwłaszcza młodej, nie dysponującej jeszcze opanowanym warsztatem aktorskim, innych cech. Nie wierzą, że może coś innego zagrać. Nie chcą ryzykować. Rozumiem to. Trudno bowiem wymagać od reżysera, który zobaczył mnie tylko w jednym filmie czy w przedstawieniu telewizyjnym, aby obsadził mnie w innej psychicznie roli.

- Pracowała Pani już z kilkoma reżyserami. Czy łatwo poddaje się Pani ich woli?

- Film czy spektakl to właściwie dzieło reżysera. On ma bowiem swoją wizję, aktor ją tylko uskrzydla. Zdarza się, że jestem przeciwna koncepcji reżysera zwłaszcza dotyczącej mojej roli. Trzeba długich dyskusji z reżyserem abyśmy wspólnie doszli do porozumienia. Ja bowiem już po pierwszym czytaniu scenariusza wiem, jak chciałabym zagrać powierzoną mi rolę. Moi przyjaciele mówią, że reżyserzy powinni czytać ze mną teksty, jeśli chcą abym zagrała tak jak oni sobie tego życzą. Przy każdej roli walczę o nią w szerokim znaczeniu tego słowa. Ale zdarzyło się, że w jednym ze spektakli telewizyjnych pozwolono mi zagrać według własnej koncepcji i coś mi się wydaje, że pośliznęłam się na własnej skórce! Po zobaczeniu gotowego spektaklu stwierdziłam, że trzeba mieć jednak nad sobą zimne oko reżysera, który na wszystko nie pozwoli. Człowiek nie potrafi siebie sam ocenić a to co czuje nie zawsze jest dobre.

- Czy strój jaki Pani ma na sobie w jakiś sposób pomaga budować rolę?

- Tak i czasem się z siebie śmieję, że gram zależnie od tego co mam na sobie. Sukienka z falbankami powoduje, że inaczej się zachowuję, niż gdy jestem w dżinsach.

- Dlaczego została Pani aktorką?

- To przypadek, bo miałam już złożone papiery na ASP. Nie żałuję jednak, że zrezygnowałam z uczelni plastycznej, bo już w pierwszych dniach na PWST uległam fascynacji tym zawodem, atmosferą uczelni. Zauważyłam, że aktorstwo skupia wszystkie moje dotychczasowe zainteresowania.

- Czy często ulega Pani fascynacjom?

- Bardzo często.

- Co Pani sądzi o typie aktorstwa jaki reprezentowała Marilyn Monroe? Czy zagrałaby Pani role, które ona kreowała w takich filmach jak np. „Pokochajmy się”, „Pół żartem pół serio” lub „Książę i aktoreczka”?

- Oczywiście, natychmiast! Wszyscy ją przecież uwielbiamy! To było wielkie zjawisko w filmie!

- Szalenie spodobał mi się Pani debiut w Opolu. Zaśpiewała Pani piosenkę p.t. „Guma do żucia”, propnując niebanalną interpretację, pełną ekspresji a także pokazując... wspaniałe plecy o czym doniosła prasa! Czy kreacja była własnym pomysłem?

- Śpiewać uczyłam się w szkole teatralnej na wykładach piosenki u prof. Bardiniego. Marek Grechuta, autor muzyki do „Gumy”, miał oczywiście inną koncepcję interpretacji piosenki, zwłaszcza, gdy zobaczył co ja wyprawiam, ale potem się pogodziliśmy. Dobrze jednak, że był obok mnie człowiek, który patrzył chłodnym okiem i mówił: Oj, to nie tak! i skłaniał do zastanowienia. Sukienka była moim pomysłem i łączyła się z interpretacją piosenki.

- Czy przygotowuje Pani dalsze piosenki?

- Jedna pochodzi jeszcze ze szkoły teatralnej i jest to „Strój” – Leśmiana a druga to „Knajpa” – Czechowicza z muzyką Marka Grechuty. Tę ostatnią zaśpiewam w RFN po raz pierwszy w trakcie obchodów Dni Polski.

- Czy ma Pani jakieś marzenia, niekoniecznie związane z teatrem czy filmem?

- Chciałabym mieć ogromny dom a wnim dużo dzieci, kotów i psów... Myślę, że uda mi się te marzenia choć w części zrealizować.

Rozmawiała: IWONA RAJEWSKA

Obrazek


Panorama, Nr 8 z 19.02.1978r.

Żyć jak najmocniej

Tak niedawno zrobiła dyplom aktorski, a już należy do aktorek znanych. Swoją pierwszą rolą teatralną w „Portrecie Doriana Graya” zwróciła KRYSTYNA JANDA uwagę bywalców teatru; miłośnicy piosenki zachwycili się jej interpretacją „Gumy do żucia”, którą to piosenkę wykonywała niezwykle oryginalnie na opolskim Festiwalu Piosenki.

- Czy ten „bojowy” start aktorski ułatwił pani wejście do zawodu?

- Moje szczęście polega na tym, że po ukończeniu szkoły teatralnej trafiłam na wspaniałe propozycje. Dziekan mojego wydziału – Andrzej Łapicki – zaproponował mi udział w sztuce przez siebie reżyserowanej („Portret Doriana Graya”) i w ten sposób mój debiut nastąpił w Teatrze Małym, gdzie wystąpiłam gościnnie, w parę tygodni przed moją pierwszą premierą w rodzimym Teatrze Ateneum, gdzie w tym czasie miałam próby do „ Ślubów panieńskich” Fredry, w roli Anieli. Przypuszczam, że „Dorian Gray” był rezultatem czteroletnich obserwacji mnie przez dziekana, więc jakbym wiedziała czego reżyser Łapicki w tej sztuce ode mnie oczekuje.

- Niezwykle ekspresyjnie zaśpiewała pani „Gumę do żucia”...

- Proszę mi wierzyć, że była ona napisana w innym stylu, ale wywalczyłam swoją interpretację tej piosenki.

- Czy Teatr Ateneum widzi panią inaczej? Weźmy chociażby rolę Anieli w „Ślubach”?

- Dyrektor Warmiński jest człowiekiem, który po przyjęciu do teatru młodego aktora dba serdecznie o jego rozwój. Tak więc obsadził mnie w sztuce Fredry, gdzie „po literkach”, z pełnym zasobem umiejętności zdobytych w szkole, trzeba było s p o k o j n i e popracować nad tym autorem. Teatr Ateneum jest to miejsce, w którym żmudnie i konsekwentnie zdobywam zawód, podczas gdy poza teatrem wszystkie inne propozycje inspirują mnie do intuicyjnego działania. Teraz próbuję w „Czajce” Czechowa, gdzie gram rolę Niny, ucząc się pokornie warsztatu aktorskiego.

- Różnorodność otrzymywanych propozycji repertuarowych i to w różnych dyscyplinach artystycznych ma wpływ na wzbogacanie pani warsztatu. Niedawno oglądaliśmy pani Natalię w TV „Ostatnich dniach”. Wkrótce zobaczymy panią w „Mężu przeznaczenia” B. Shawa oraz w teatrze TV w „Długich pożegnaniach” Trifonowa. Ukończyła też pani pracę w filmie „Granica”, w którym gra pani Elżbietę – kobietą dojrzałą, poważną, mądrą.

- Trudno było mi nagiąć się do takiej osobowości, jaką prezentuje Elżbieta, czy to się udało, zobaczymy.

- Ostatnio występuje Pani również na estradzie z Markiem Grechutą...

- Poznaliśmy się w warszawskiej telewizji, w dwa tygodnie przed opolskim festiwalem. W Opolu wystąpiłam pierwszy raz w życiu przed mikrofonem, co nie było łatwe... Ale zachłysnęłam się atmosferą festiwalu, wspaniale czułam się na estradzie. Nie chcąc z tych przeżyć zrezygnować, związałam się z zespołem Marka i w miarę wolnego czasu, występujemy razem z koncertami, które dają mi multum przeżyć. Należy żyć jak najmocniej i jak najintensywniej, ażeby osiągnąć sukcesy zawodowe!

Rozmawiała: ALINA BUDZIńSKA

Obrazek


Polityka, Nr 12 z 25.03.1978r.

Sto procent siebie

Z Krystyną Jandą rozmawia Zbigniew Mentzel

- Debiut pani w filmie Wajdy „Człowiek z marmuru” rozmaicie był oceniany. Jednych zawascynował, innych zdenerwował, nie pozwalał w każdym razie na obojętność.
Chyba udało się pani narzucić widzom oryginalny, wyrazisty model osobowości,
Stworzyć własny styl. To ważne jak na początek aktorskiej drogi...


- Jeśli rzeczywiście udało mi się stworzyć coś takiego, było to zasługą Wajdy.
To on uświadomił mi, że istnieje szansa stworzenia czegoś zupełnie nowego. Nowego modelu osobowości, jak to pan nazwał. Ale nie było to naszym punktem wyjścia. To rodziło się jakby dopiero w czasie pracy nad filmem. Debiut – oceniany z punktu widzenia „moich interesów” – pozwolił mi przeskoczyć pewien stereotyp, jaki napotyka każda „nowa blondynka” zjawiająca się w naszej kinematografii.

- Na czym miał polegać ten nowy model osobowości?

- Tematem mojej pracy magisterskiej było pojęcie „idola”. Próbowałam określić obiektywne warunki powstawania „gwiazd” w naszym społeczeństwie. Okazało się, że mogę brać pod uwagę Matysiaków, Klossa, czterech pancernych, ponieważ to są właśnie „mieszkańcy masowej wyobraźni”. Stworzenie takich postaci mnie nie interesowało. Istotnym wnioskiem z tamtej pracy było jednak przekonanie, że idol musi zwyciężać. Po otrzymaniu roli Agnieszki zorientowałam się, że mam szansę zrealizowania tej recepty na innej płaszczyźnie. Mogłam działać, walczyć o zwycięstwo. Prawie wszystkie role filmowe, które do tej pory znaczyły coś w naszej kulturze, to role bohaterów tzw. szkoły polskiej – romantycznych, zagubionych nieudaczników. Ja dostałam inne zadanie, i to jako kobieta. I dlatego w tę rolę włożyłam wszystko, sięgnęłam po całe swoje doświadczenie. Po filmie spotykałam sie nieraz z objawami niechęci w stosunku do mnie. Mówiono, że jestem niesympatyczna, zimna, wyrachowana, a nawet bezmyślna. Ale ja musiałam być taka, wiedziałam, że tak trzeba grać. To był sposób zachowania potrzebny do zdobycia ważnej sprawy. Chciałabym, żeby zrozumiano, iż to była forma walki, a prawdę o tej postaci mówi scena z ojcem. Tam byłam zupełnie inna.

- Walki, działania, tego specyficznego sposobu zachowania nie uczył pani chyba Wajda?

- Nie potrafiłabym sie tego nauczyć. Wajda bardzo długo szukał kogoś do tej roli. Ale nie szukał dobrej, pojętnej aktorki, a wyraźnie osobowości. Po zdjęciach próbnych powiedział: „ona może zabić, ona zagra!”. Nie miałam napisanej roli „od –do”. Nie zastanawiałam się, jakimi środkami aktorskimi zagram określoną scenę. Czy będę mówiła wolno czy szybko, jak się będę poruszać... Co więcej, nie miałam wtedy w ogóle techniki zawodowej. Po prostu sposób przyszedł sam. Wiedziałam tylko, że mam walczyć. W środowisku – od strony umiejętności zawodowych oceniano rolę niedobrze. Nie odpowiadałam teoretycznym przepisom na dobre aktorstwo (można założyć, że takie istnieją: wygląd, sposób porusznia się, dykcja itd.). Ale był to mój pierwszy film. Pierwszy raz znalazłam się przed kamerą, i to w takim filmie. W każdej chwili musiałam wiedzieć czego – a nie jak – chcę. Jeśli nie jestem tego pewna, nie istnieję na ekranie.

- Czy ta świadomość określała też pani następne role?

- Człowiek, z którym zaczynałam pracę w filmie, rola, którą mi ofiarował, wymagania, jakie przede mną postawił, sama atmosfera pracy – wszystko to zdarza się raz na tysiąc. Następne role to była już „normalna” praca z gotowym, zamkniętym scenariuszem. To tekst narzucał mi teraz warunki, w których musiałam zmieścić swoją rolę, tekst dyktował mi osobowość. I dlatego przy budowaniu wszystkich tych następnych ról potrzebne mi były przede wszystkim umiejętności zawodowe. Chciałam teraz opanować wrodzoną nerwowość, doprowadzić swoją techniczną sprawność do tego, by zagrać wszystko, co wymyślę...
Jest to bardzo trudne, czasami myślę, że niemożliwe. Swoje role dzielę na aktywne i pasywne. Te ostatnie są o wiele trudniejsze. Muszę je grać jakby przeciwko sobie.

- Udaje się to pani?

- Staram się. Chyba w „Granicy” zagrałam właśnie inaczej. Z większym skupieniem, bardziej „od wewnątrz”. Uważam, że pod względem zawodowym zagrałam w tym filmie o wiele lepiej niż w „Człowieku z marmuru”. Ale tam – powtarzam jeszcze raz – chodziło o danie osobowości, tu – o zbudowanie roli na podstawie książki, której trzeba być wiernym. Podobne zadanie miałam w telewizyjnej adaptacji „Długiego pożegnania” Trifonowa. Miałam tam zagrać „ciepłą Rosjankę”, tkliwą, nieśmiałą kobietę wplątaną w koszmarny układ z dwoma mężczyznami, którzy ją dręczą i z którymi żyje z litości, z dobrego serca.

- To już się pani nie udało. Rola była fascynująca, ale w tym „koszmarnym układzie” to pani raczej była górą. Nie było tam tkliwości, było zniecierpliwienie...

- Powtarzam panu, że to jest bardzo trudne. A przy okazji chciałam przypomnieć o czymś, co jest istotne w każdym aktorskim przedsięwzięciu. Nie mogę brać do końca odpowiedzialności za to, co robię. Jestem przecież w końcu tylko narzędziem, przy pomocy którego rozwiązuje się jakieś problemy. Ja tych problemów nie ustalam. Teatr, film to sztuki zespołowe.

- Czy pani indywidualizm, te wszystkie naturalne skłonności, o których mówiliśmy, nie przeszkadza partnerom z zespołu?

- Chodzi tu raczej o styl pracy. Gram często z Andrzejem Sewerynem – moim mężem. Czuję się wtedy bezpieczna, on zna moje reakcje. Ale chyba rzeczywiście nie wszyscy akceptują mnie jako partnerkę. Lubię improwizować, to czasem denerwuje. Są aktorzy, którzy co wieczór grają tak samo, w tym samym miejscu kładą kapelusz, mówią takim samym głosem. Moje drobne improwizacje mogą być dla nich kłopotliwe.

- Połączenie spontaniczności z dyscypliną to pani największy problem?

- To może paradoksalne, ale najtrudniejsze chwile przeżywam w momentach, kiedy zaczynam „myśleć”, oceniać się „od zewnątrz” w trakcie grania. Na scenie mam często taką świadomość – zaczynam się zastanawiać nad tym, co teraz gram, jak to robię, czy to wychodzi lepiej niż wczoraj. Takie spojrzenie z dystansu w czasie pracy strasznie mi przeszkadza. Nie ma tego problemu w śpiewaniu. Proszę mnie dobrze zrozumieć. Muzyka, rytm piosenki nie pozwala „myśleć”, wprowadza w pewien trans. Zaczęli grać! Stało się! Tempo! Już się wtedy nie można cofnąć, zatrzymać, już tylko trzeba wykonywać, działać. To jest wspaniałe. Mówi się żartobliwie w naszym środowisku, najgorzej jest z aktorami, którzy „myślą” w czasie gry.

- Czy zmieniła się pani po kilku latach pracy w zawodzie?

- Chyba reaguje teraz mniej spontanicznie. Bardziej się boję ryzyka. Kiedyś mówiłam sobie tak: Chcę tańczyć w Operetce Warszawskiej. W porządku! Idę na egzamin! Stało się! Zdałam! A gdybym zaczęła rozważać wszystkie szanse, możliwości, konsekwencje – pewnie w ogóle bym nie poszła. Dziś już nie robię wszystkiego, na co mam ochotę. Wybieram. Czasem odpowiada mi jakaś rola, ale nie mam przekonania do wartości całego zamierzenia. Rezygnuję. Może to niedobrze?

Obrazek


Ekran, Nr 14 z 02.04.1978r.

Krystyna Janda

Krystyna Janda – tegoroczna laureatka nagrody im. Zbyszka Cybulskiego. Dwa lata na scenie, trzy role filmowe: w „Człowieku z marmuru” Wajdy, w „Pani Bovary to ja” Kamińskiego, w „Granicy” Rybkowskiego.
Występuje również jako piosenkarka.
Po ukończeniu warszawskiej PWST zadebiutowała rolą w telewizyjnym spektaklu „Trzech sióstr” Czechowa w reżyserii Aleksandra Bardiniego. Wkrótce potem wystąpiła na scenie teatru „Ateneum” w „Ślubach panieńskich” Fredry i równolegle w Teatrze Małym w Wildowskim „Portrecie Doriana Graya”.

Teatralne początki, czyli aktorka w poszukiwaniu postaci

„Po ukończeniu PWST dyrektor Warmiński zaproponował mi pracę w „Ateneum”. Poza studencką rolą w telewizyjnych „Trzech siostrach” moje konto było jeszcze czyste, toteż wzruszyłam się pytaniem dyrektora, jakie role właściwie chciałabym grać. Powiedziałam, że interesuje mnie wszystko oprócz takich postaci jak Aniela w „ Ślubach panieńskich”. Dyrektor wysłuchał mnie z uwagą i przyjął do pracy. Pierwszą moją rolą w teatrze była... Fredrowska Aniela. Ku własnemu zdumieniu polubiłam tę postać. Od tego czasu nie wypowiadam się już tak autorytatywnie o rolach, które wydają mi się nieodpowiednie do mojego temperamentu”.

O pracy nad rolą, czyli sprawa wyobraźni

„Przywiązuję szczególną wagę do wyboru scenicznej postaci, gdyż mój sposób przygotowywania się polega zazwyczaj na próbie zidentyfikowania się z bohaterką. Tekst czytam bardzo dokładnie, zwracam baczną uwagę na didaskalia, wreszcie próbuję zagrać, skumulować w sobie cechy psychofizyczne postaci, którą gram i w ten sposób dochodzę do wyobrażeniowego portretu mojej bohaterki. Późniejsza praca to już cyzelowanie szczegółów. Kiedyś czytałam bardzo wiele książek – nie tylko wielką klasyczną literaturę, ale również beletrystykę o mniejszych ambicjach, choć przecież nie pozbawioną wartości poznawczych. Myślę, że owa niegdysiejsza mnogość lektur pomaga mi, bo często miewam wrażenie, że kiedyś już zawarłam znajomość z podobną postacią, z problemem, który brzmiał podobnym echem. Dlatego moje bohaterki sumują się z cech i odruchów różnych ludzi objętych przez moją literacką pamięć i wyobraźnię.”

Filmowe zdjęcia próbne, czyli o aktorskiej urodzie

„Na próbne zdjęcia do „Wielkiego układu” przyszłam speszona i ubrana w biały kostium. Operator zmierzył mnie krytycznym spojrzeniem i jęknął: „Co to jest? Taka blada i jeszcze cała na biało! Przebierzcie ją, dajcie jej przynajmniej coś kolorowego do twarzy. A w ogóle to nie ta uroda...” Podobnie zdarzyło się przy telewizyjnej „Lalce”. Bardzo chciałam zagrać rolę pani Stawskiej.W trakcie próbnych zdjęć uporczywie szukałam więc jakiegoś charakterystycznego wizualnego momentu, aby postać przemówiła przeze mnie. Przyszła decydująca godzina przeglądu materiału i ktoś z obecnych wskazując na moje ekranowe wcielenie zapytał z sympatią: „kto to jest, cóż to za ocean smutku?” Na co reżyser Ber: „To Janda. No cóż, ale pani Stawska musi być piękną kobietą...” Aż wreszcie zrobiono zdjęcia do „Człowieka z marmuru”. Potrzebna była brzydka dziewczyna i tam bez trudu się przebiłam.
Bardzo trudno mnie fotografować. Lewy profil mam zdecydowanie lepszy. Sądzę, że mogłabym zagrać doktora Jekylla i pana Hyde´a. Wszystko przede mną, urody Claudii Cardinale już mieć nie będę...”

Współpraca z reżyserem, czyli o potrzebie konsekwencji

„Sprzyja mi szczęście, bo dotąd współpracowałam tylko z reżyserami których lubiłam. Nie pracowałam nigdy z kimś nieżyczliwym, a przecież tak też się zdarza w naszym zawodzie. Jest to ważne dla aktora, a w każdym razie cenne dla mnie. Bo ja muszę być przekonana dlaczego właśnie tak, a nie inaczej mam traktować swoją postać. Oczywiście zdarzało się, że moja koncepcja roli była różna od reżyserskiej, ale wtedy po burzliwych dyskusjach dochodziliśmy do uczciwego rozwiązania. Koleżanki mówią mi czasem, że wywołuję skandale swoimi rolami. Nie wydaje mi się żeby to była prawda. Staram się po prostu być konsekwentna. Moja konsekwencja złączona jest z pasją, bo przyjmuję tylko takie role, do których mam określony stosunek uczuciowy i intelektualny. Nic nie dzieje się przypadkiem.
Zarzucano mi kiedyś, że zagrałam Natalię w telewizyjnej wersji „Aleksandra Puszkina” Bułhakowa tak jak Agnieszkę, bohaterkę „Człowieka z marmuru”. Tymczasem w moim rozumieniu zarówno Natalia jak bohatrka filmu Wajdy miały ten sam problem nieprzystosowania: obydwie walczyły ze swoim otoczeniem. Nie było to więc powielenie jednej roli, lecz dostrzeżenie podobnego konfliktu.”

Nauka, czyli opór materii

„Kiedy w poniedziałkowym teatrze telewizji zobaczyłam siebie w „Długim pożegnaniu” według Jurija Trifonowa, prawie załamałam się. Nie przekazałam nawet trzeciej części tego, co chciałam. Niby sposób ujęcia postaci zgodny był z przyjętą koncepcją, niby temperatura emocjonalna była odpowiednia, a montaż scen przychylny mi, a jednak... Tego wszystkiego co było we mnie w momencie gry, na ekranie zabrakło. Mam ciągle jeszcze ogromne braki warsztatowe, nie potrafię bezbłędnie zrealizować tego na czym mi najbardziej zależy. Przyczyna leży pewnie także w tym, że sporo gram po za teatrem – w filmie, w telewizji.
A tam trzeba często improwizować, nie ma czasu na sprawdzenie się, na dopracowanie formy. Dlatego tak ważna jest dla mnie każda rola w teatrze. Zresztą ja dopiero uczę się zawodu: na scenie jestem półtora roku.”

O krytyce, czyli lekcja skromności

„Oprócz recenzji tendencyjnie złośliwych, wszystkie inne traktuję poważnie. Chcę wiedzieć jak mnie widzą inni i czego ode mnie oczekują. A nie jest to łatwe. Pierwsze role przyniosły mi wiele nieprzychylnych i przytłaczających opinii. Nie krytykowano spektakli, ale mnie i moje role. Mówiąc szczerze, pojechałam na festiwal do Opola żeby się spodobać publiczności. Doskonale wiedziałam jak mam zaśpiewać „Gumę”. Wiedziałam, ale kiedy weszłam na scenę dałam się ponieść temperamentowi...”

O debiucie, czyli gorycz sukcesu

„Debiut filmowy był z mojej strony momentem odwagi. Świeżo upieczona aktorka chciałaby zaprezentować się publiczności z najlepszej strony. Tymczasem ja od razu wiedziałam, że Agnieszka nie będzie postacią lubianą przez wszystkich. W trakcie realizacji filmu doszłam do takiego stopnia mobilizacji, jaki rzadko można osiągnąć. I byłam z siebie zadowolona. Jedno tylko: nie oglądałam filmu po wejściu na ekrany. Nie wiem czy wystarczyłoby mi odwagi żeby siebie oglądać...”

O sobie samej

„Mówią o mnie, że jestem zdecydowana, pewna siebie, że zmierzam do celu bez wahania. Może to jest podobnie jak z dziewczyną, którą grałam w „Człowieku z marmuru”. W gruncie rzeczy nie jestem taka odważna i nie mam w sobie nic z ekstrawagancji i ekspansywności, jaka jest we mnie na pokaz. Najbardziej lubię domowy spokój. Chyba jestem nawet pruderyjna. Ale to wszystko odnosi się do obszaru mojej prywatności. Kiedy jestem w domu, wśród bliskich, przy zapalonej lampie, usadowiona w fotelu z kotem na kolanach, kiedy już mi jest tak dobrze, wtedy właśnie zaczynam sobie wyobrażać... kolejny sceniczny lub filmowy skandal...”

Notowała MARIA MARSZAŁEK

Obrazek


Świat Młodych, Nr 13 z 30.01.1979r.

Gwiazdozbiór
Przedstawiamy Krystynę Jandę


Warszawską Szkołę Teatralną Krystyna Janda ukończyła w 1975r. Miniony rok przyniósł jej tytuł najpopularniejszej aktorki. Została nią uznana najpierw w Łagowie, w czasie Lubuskiego Lata Filmowego i jeszcze raz, przed miesiącem, na Zimie Filmowej, która odbyła się w Wiśle.
Filmowym debiutem, stawiającym ją z miejsca w rzędzie nieprzeciętnych indywidualności aktorskich była rola w znakomitym „Człowieku z marmuru” Andrzeja Wajdy. Miała wówczas za sobą doświadczenia niewielkie, zaledwie debiut teatralny (choć właściwie podwójny); rolę tytułową w „Portrecie Doriana Graya“ wg Oscara Wilde na scenie Teatru Małego i rolę Anieli w „Ślubach Panieńskich“ Fredry w swoim teatrze – Ateneum.

- W „Człowieku z marmuru“ i w „Bez znieczulenia“ Wajdy grała pani młode współczesne dziewczyny, takie jakie spotykamy wokół nas. Światopogląd obu był jasno określony i podobny: wierzyły w prawdę i prawość, nie chciały godzić się na kompromisy, dążyły do autentyczności. Różnił je natomiast zasadniczo sposób realizacji siebie, sposób bycia. Podczas gdy bohaterka pierwszego filmu była uosobieniem aktywności, spiętym wewnętrznie „kłębkiem nerwów“, dziewczyna w „Bez znieczulenia“ jest bierna, po prostu istnieje milcząc, ale działa na otoczenie, na widzów, przez samą swoją obecność. Który z tych typów bliższy jest Pani samej?

- Oba są mi bliskie. Jestem młodą aktorką i nie mam jeszcze właściwie żadnej techniki. Każdą z kolejnych ról staram się wywieść ze swoich doświadczeń, ze swojego sposobu myślenia i bycia. Tyle że za każdym razem wybieram inny zespół swoich cech, który istniał w pewnym okresie mego życia i stylizuję je do filmu. Obie te role były robione we współpracy z Wajdą.

- Z kolei Pani role telewizyjne i teatralne to w większości postacie z klasyki literatury, kobiety w „stylowych sukniach“.

- Moi koledzy, i ja sama, najbardziej lubimy i chcemy grać role współczesne, dlatego że zawsze dotykają ważnych spraw, nam najbliższych. Mogę je wyrażać po prostu tak jak żyję. Ale według mnie podobnie się myśli grając np. Antygonę, jak i współczesną dziewczynę znajdującą się w podobnej sytuacji. Dochodzi tylko koturn – inna stylistyka ruchu czy mówienia. Same konstrukcje psychiczne ludzi dawnych i dzisiejszych niewiele się różnią. Lubię grać postacie z innych epok. To jest właśnie jedna z najpiękniejszych cech naszego zawodu, że możemy być czasem inni niż na co dzień.

- Dorian Gray - to rola męska. Czy praca nad nią sprawiła Pani jakąś szczególną trudność?

- Nie myślałam o tym, że gram mężczyznę. Przede wszystkim rozwiązywałam węzły gordyjskie tej niezwykłej, trudnej do wytłumacznia postawy psychologicznej. To, że mam się ruszać jak chłopak przychodziło jakby poza świadomością. Podobnie kiedy gram damę, nie gram jej z rozmysłem w sposobie bycia. Nie polega to na tym, by siedzieć prosto i ruszać wachlarzem – muszę wtedy przede wszystkim zmienić sposób myślenia.

- Czy przeżyła Pani już porażkę zawodową?

- Nie oceniam swojej pracy w kategoriach porażek i sukcesów. Wszystko, co robię jest w pewien sposób dla mnie progiem do pokonania. Za każdym razem sama siebie sprawdzam. Oczywiście takie swoje prywatne porażki ponosiłam. Na przykład rola Niny w „Mewie“ Czechowa. Była to pierwsza rola zagrana dokładnie przeciwko mojej psychice i osobowości. Starałam się być taką Mewą, jak chciał wg moich wyobrażeń Czechow. Założyłam sobie, że jeśli mi się to uda, tzn., że coś już umiem, potrafię. Przebyłam ten próg i byłam z siebie zadowolona. Natomiast opinie recenzentów, choć czytam je uważnie, nie są dla mnie tak ważne. Jeśli mówić o porażce, to raczej nastąpiło porażenie mojej naiwności, którą miałam na początku – myślałam, że po prostu nie będzie mi się przeszkadzało pracować. Tymczasem rozpętały sie na mój temat dyskusje, nie najmilsze, czasem wręcz wrogie. Wiem, że jestem aktorką kontrowersyjną. Część osób mnie nie znosi, część bardzo lubi, ale absolutnie nigdy nie starałam się podobać za wszelką cenę. Działam zgdnie z moim „sumieniem“ zawodowym.

- Czy według Pani można mówić o osobowości aktorskiej?

- Aktor musi mieć osobowość, a osobowość aktorska wynika z tej ludzkiej. Jeśli ciekawy jest jako człowiek jego światopogląd i człowieczeństwo – przenosi się na sprawy zawodowe.

- Myśli Pani o intelekcie czy wdzięku?

- Są osobowości, które mają głównie wdzięk, ale wydaje mi się, że najważniejsze, kiedy człowiek, aktor – wie co robi i dlaczego ma swój światopogląd, zdanie na różne tematy, wie czego chce – zawsze widać to i na scenie. Oczywiście u aktora dochodzi cała sfera spraw warsztatowych, zespół własnych środków aktorskich. Widać to na scenie. Dla mnie jedną z największych indywidualności aktorskich jest pan Zapasiewicz, aktor, który myśli najbardziej współcześnie o tym zawodzie i również pani Śląska, która ma inne, że tak powiem, aktorstwo, ale ten sam sposób myślenia.

- Co Pani aktualnie robi?

- Gram jedną z czterech dziewczyn, bohaterek współczesnej sztuki młodej angielskiej autorki Pameli Gems „Dusia, Ryba, Wal i Leta”. To tzw. literatura obyczajowa, świetnie przyjmowana przez publiczność. Każdy znajduje w niej chociażby cień swoich przeżyć. Także w Ateneum odbyła się właśnie premiera tryptyku listopadowego Wyspiańskiego: „Warszawianka” „Lelewel” i „Noc listopadowa”. W „Warszawiance” gram Marię. Skończyłam pracę w serialu TV „Doktor Murek” wg Dołęgi-Mostowicza... No i kabaret „Pod Egidą”, gdzie śpiewam. Mam też zamiar nagrać koncert w „Hybrydach” z Jonaszem Koftą.

- Pani zainteresownie kabaretem i piosenką aktorską jest więc bardzo poważne...

- Kabaret jest w Warszawie jedynym miejscem, gdzie można śpiewać i uczyć się spokojnie, gdzie mam zaplecze, bardzo dobrych aktorów, którzy się mną zajmują. Ja sama nie potrafiła bym zorganizować zespołu, koncertu. Poza tym wielu rzeczy się tam uczę. Przedtem nie miałam np. nigdy do czynienia z mikrofonem. Prócz tego każda piosenka jest dla mnie zadaniem podobnym do nowej roli w teatrze. A moim marzeniem jest zagrać kiedyś rolę śpiewaną w teatrze.

Rozmawiała EWA BIELSKA

Obrazek


Dziennik Popularny (Łódź), 18.02.1979r.

Zaczęło się od awantury...

Krystyna Janda, popularna aktorka młodego pokolenia zwróciła uwagę rolami filmowymi, teatralnymi i telewizyjnmi.

- To, że zostałam aktorką, zdarzyło się przypadkiem – mówi Krystyna Janda. Zaczęło się od awantury. Skończyłam Liceum Sztuk Plastycznych i złożyłam papiery do Akademii Sztuk Pięknych. Właściwie to jedną nogą już w niej byłam, poniważ znalazłam się wśród osób rekomendowanych przez liceum. Przypadkowo towarzyszyłam koleżance, która startowała do szkoły teatralnej. Komisja wstępna odrzuciła dziewczynę bez słowa wyjaśnienia. Weszłam, żeby zapytać dlaczego. Po krótkiej rozmowie zaproponowano mi żebym przygotowała kilka wierszy i zdawała.

- Zwraca pani uwagę ogromną, zdawałoby się niewyczerpalną wręcz energią...

- Sądzę, że jest to kwestia po prostu mobilizacji. Bo naprawdę czasami, kiedy wracam do domu jestem tak zmęczona, że nic mnie nie interesuje i wszystkiego mam dosyć. Wystarczy jednak, żebym znalazła się na planie przed kamerą czy w teatrze przed publicznością – siły wracają. Moi przyjaciele żartują mówiąc, że mam „odruch Pawłowa”. Im bardziej jestem zmęczona, tym bardziej się mobilizuję i lepiej gram.

- Jednak zmęczenie się kumuluje, zwłaszcza w okresach intensywnej pracy jednocześnie w filmie, teatrze i telewizji?

- No, bez przesady, jestem jeszcze naprawdę młoda. Wystarczy jedna cała przespana noc i właściwie mogę wszystko zaczynać od pczątku... Pomaga mi emocja związana z pracą.

- Skąd bierze się ta emocja?

- Jedni mówią, że daje mi ją ambicja, drudzy, że pazerność na rolę, inni że nienawiść do koleżanek...

- To żartem, a naprawdę?

- Tak się szczęśliwie złożyło, że bardzo lubię to, co robię. Interesuje mnie to, sprawia przyjemność, satysfakcję. Z aktorstwem jest jak z zawodem pianisty wirtuoza. Albo trzeba się zdecydować, że ćwiczy się 9 godzin dziennie, a wieczorem ma się koncert, albo zrezygnować z zawodu.

- Są aktorzy, którzy grają ciągle siebie – powielają swój typ psychiczny i fizyczny w kolejnych rolach. Są i tacy, którzy chcą i potrafią wcielać się w postaci sceniczne – obce ich osobowości. Która droga jest pani zdaniem lepsza?

- Uważam, że młody aktor opuszcza szkołę teatralną jedynie z pewnym bagażem przemyśleń i wyobrażeń na temat tego, jak jego zawód powinien wyglądać. Przez pierwsze lata właściwie ucząc się zawodu nie powinien grać przeciw sobie, przeciw własnym warunkom psychicznym i fizycznym. Jednak potem należy zdecydować się na przektocznie tego progu i zagrać postać, którą trzeba samemu stworzyć, od początku do końca.

- Czy pani przebyła już ten próg?

- Wydaje mi się, że tak – w „Mewie” Czechowa. Dziewczyna, którą gram jest tak zupełnie różna ode mnie, tak inaczej myśli niż ja. Uznałam, że jeżeli uda mi się zbudować tę rolę to znaczy, że coś umiem. Recenzje, co prawda były różne, jednak ja uważam, że barierę tę pokonałam.

- Która z dotychczasowych ról sprawiła pani największą satysfakcję?

- Pamiętam przede wszystkim role, z którymi miałam największe kłopoty, oczywiście kłopoty z samą sobą. Np. Na początku swej pracy dostałam rolę, w której musiałam się śmiać, a zupełnie tego nie potrafiłam. Dużo mnie kosztowało zanim wpadłam na pomysł jak się przygotować, żeby w pewnym momencie wprowadzić się w nastrój naturalnego rozbawienia. Przy każdej roli pojawia się jakiś problem. Nie boję się jednak swojego zawodu.

- Próbuje pani swych sił także w piosence? A piosenka – to chyba co najwyżej peryferie aktorstwa?

- O nie! W szkole mieliśmy zajęcia z piosenki i uważałam je za jedne z najważniejszych w czasie studiów. Jednoczą się w nich wszystkie umiejętności nabywane na innych zajęciach: dykcja, emisja głosu, ruch. A poczucie rytmu, tempa, dynamiki to jedne z najtrudniejszych umiejętności.

- Często wraz z mężem występuje pani na scenie. Czy to pomaga?

- Podstawową zaletą aktorskiego małżeństwa jest to, że znając się dobrze potrafimy sobie zaufać i szczerze pomóc. Mąż robi to na zimno, drobiazgowo analizując moją grę. Po premierze przysyła mi kwiaty z bilecikiem, który podpisuje „Antywielbiciel”.

- W jakich rolach chciałaby pani zagrać?

- Mam wiele marzeń na szczescie: Szekspir, role śpiewane w teatrze, np. Brecht i wiele jeszcze innych.

Rozmawiał: M. GAJEWSKI

Obrazek


Film, Nr 11 z 16.03.1980r.

Przestrzeń ogromna
Rozmowa z Krystyną Jandą

W programie tegorocznych Konfrontacji – „Dyrygent” Andrzeja Wajdy. W jednej z głównych ról Krystyna Janda. Po raz pierwszy pojawiła się na ekranie zaledwie cztery lata temu jako Agnieszka w „Człowieku z marmuru”. Była agresywna, kontrowersyjna, zaskakująca na tle tylu nijakich postaci w polskim kinie. Budziła zachwyty i niechęć, nikogo nie pozostawiając obojętnym.

- Wszystkim, którym wydawało się, że wiedzą, czego można oczekiwać po Pani następnych rolach, zgotowała Pani wielką niespodziankę: postać dziewczyny w „Bez znieczulenia” w niczym nie przypomina Agnieszki – jest skupiona, milcząca. W której z tych ról było Pani więcej?

- Nie wiem. O tym, kogo zagram, decyduje scenariusz, idea filmu. Znacznie bardziej interesuje mnie zbudowanie postaci, jaką mogę wyczytać z tekstu, niż przymierzanie do niej siebie. Od początku ją widzę – może na razie idealny obraz, marzenie o tym, co chciałabym zagrać. A jeśli jest to postać przeciwna mojemu charakterowi, tym większa satysfakcja jeżeli uda mi się ją ożywić. Gdy zruzumiałam, o co chodzi Wajdzie w „Człowieku z marmuru”, wiedziałam, jak grać. Nie wymyślałam specjalnych środków, zdeterminował mnie kostium, sposób poruszania się. Plastyka postaci stworzyła rolę. Podobnie w „Bez znieczulenia” – zrozumienie idei rozstrzygnęło o roli. Nagle padła konstatacja: „to ja nic nie powiem”. I wszystko stało się oczywiste.
Ale oczywiście, czerpię też i z siebie, muszę, bo jeszcze właściwie niewiele umiem.

- Przeglądając listę Pani ról trudno znaleźć dwie podobne. A może to intuicja jest najważniejsza?

- Na pewno pomocna. W teatrze też. Najpierw myślę nad rolą, strasznie kombinuję, a potem gram po raz pierwszy i wszystkie błędy natychmiast stają się oczywiste. Sprawdzam na sobie. Teraz próbuję w „Ateneum” rolę Jenny w „Operze za trzy grosze”. Zagrałam całość i nagle zrozumiałam, jak się powinna kończyć ta rola. Nigdy bym tego nie wymyśliła, musiałam poczuć.

- A jak było z rolą w „Dyrygencie”?

- Trudno mi o tym mówić, bo właściwie dotąd nie potrafię sobie uporządkować tego, co tam grałam. Pamiętam jakąś magmę, szamotanie się. Powtarzałam sobie: ja, Marta, nie chcę źle, jeśli nawez coś robię niedobrze, to nie ze złej woli, wiem, że tego obu tym mężczyznom potrzeba. Jest to zupełnie inna dziewczyna niż te, które dotąd grałam. To ktoś o wiele bardziej bezradny, nie tak do końca określony, stwarzają ją różne stany, myśli, impulsy. Może kobiety z „Człowieka z marmuru” i „Bez znieczulenia” można by określić jednym słowem; postaci z „Dyrygenta” nie potrafię...

- Jak więc przebiegało budowanie roli Marty? Ze sceny na scenę?

- Realizacja była dramatyczna, film powstawał z poszukiwań. Działałam intuicyjnie. Przychodziłam na plan i wystawiałam własne nerwy na próbę: co się stanie, jak zareaguję. Jakbym budowała rolę z okruchów, z najdrobniejszych przejawów życia dokoła; że krzesło było odwrócone, że było zimno, że na plan przyjeżdżało dziecko. Taka przedziwna karuzela wzruszeń i niepowodzeń. Wajda mówił: „Krysiu, nie przebijaj się, tym razem to nie jest o tobie”. Musiałam grać na skrzypcach, a nie umiem, peszyło mnie to, starałam się ukryć w orkiestrze. A przecież to, że gram, gdy dyryguje sir John Gielgud, miało być dla mnie wspaniałym przeżyciem. Wreszcie zaczęła działać prywatna sympatia do niego.

- Jak to wpływało na rolę?

- Przed naszym pierwszym spotkaniem Wajda powiedział mi (a zawsze zwracam uwagę na to, co mówi prywatnie, co mu się niby wymyka, a jest w istocie szalenie precyzyjne): „Przyjrzyj mu się dobrze, bo od tego, co się między wami narodzi, zależy wasz wątek”. To było straszne spotkanie. Nie umiałam ani słowa po angielsku. Gielgud starał się być miły, mówić mi komplementy. Ja nie potrafiłam na nie reagować. Groza. A potem wytworzyło się jakieś porozumienie wzrokowe. Nauczyłam się zgadywać jego nastrój, zmęcznie z wyrazu oczu, sposobu zachowania. Powstała jakaś dziwna więź. To chyba nam bardzo pomogło w pracy.
Właściwie to wszystko zaczęło się od sceny w hotelu, bliskiej końca filmu, ale poniewż była najtrudniejsza, Wajda zdecydował, że realizowaliśmy ją w jednym z pierwszych dni zdjęciowych. Jeszcze nie wiedzieliśmy dokładnie, jakie to będą postacie. I z desperacji, braku porozumienia, nieświadomości i zdenerwowania zagrałam tę scenę tak, jak sobie wyobrażałam wcześniej. A jestem, niestety, aktorką, której w niektórych sytuacjach trudniej nie płakać niż płakać. Zdumienie sir Johna nie miało granic. Od tego momentu pękły wszystkie tamy, widziałam, że coś się w nim przełamało. Zaczął interesować się moim samopoczuciem, powstała ta dziwna sympatia, taka prywatna sieć uśmiechów na dzień dobry. Tego mego płaczu nikt z zewnątrz nie zauważył, ale dla nas było wszystko jasne.

- Czy zetknięcie z odmiennym sposobem gry nie bywało paraliżujące?

- Na szczęście nie mam nigdy paraliżującej tremy. Przeżywam tysiące strachów, ale jest to zawsze aktywne. Czasem w teatrze nie jestem wręcz w stanie wyjść na scenę, trzymam się kurczowo muru. Ale gdy już wyjdę, to działa – jak mówię – odruch Pawłowa, reflektor świeci mi w twarz i wszystko mija. Trema daje czasem taki efekt, że potrafię na premierze zagrać rolę zupełnie odmienną od tego, co próbowałam. Nie w założeniach oczywiście, ale w tempie, emocjach, różną temperamentem. I potem to redukuję albo prowadzę dalej, zależy od rezultatu. I właśnie rola w „Dyrygencie” to była taka jedna wielka niespodzianka – choć brzmi to strasznie „niezawodowo”.

- A gdzie jest powiedziane, że zawód aktorski ma wykluczać niespodzianki?

- Obserwuję starszych kolegów i fascynuje mnie, że rolę można precyzyjnie ustalić i przeprowadzić. Ja tego nie potrafię, nawet gdy dokładam wszelkich starań, by wszystko już wiedzieć o roli, mieć wynotowane... Nagle któregoś wieczora pada deszcz i już nie wiem, dlaczego wczoraj akurat tak stałam na scenie.

- Mimo tego nieuporządkowania wrażeń – czy czuje Pani, że rola w „Dyrygencie” była krokiem w Pani rozwoju? Może wszystkie role są stopniami nie kończących się schodów?

- Nie, nigdy tak nie myślałam. Każda rola to po prostu jakieś nowe doświadczenie. Jeśli mam przed sobą zadanie, które rozumiem, potrafię znaleźć środki, by zbudować taką postać. W „Dyrygencie” było trudniej, bo nie miałam jasnej, klarownej linii.
Ciekawym doświadczeniem były dla mnie role w sztukach Przybyszewskiego. Postacie tak dziś szokujące sposobem myślenia, językiem. Kreacyjność wpisana w słowa. Żeby uprawdopodobnić tekst, powiedzieć go prawdziwie, trzeba nieustannie szukać środków wspierających. W „Śniegu” na przykład zastanawiałam się ciągle, stosując oczywiście współczesne kryteria, jak podeprzeć egzaltację potrzebą wewnętrzną, jak ją psychologicznie usprawiedliwić. Ciepło wspominam Elżbietę z „Granicy”, po prostu lubię tę kobietę, jest w niej wielka mądrość i prawość, i to taka najgłębiej rozumiana. Ani przedtem, ani później nie grałam takiej roli, choć inne były może bardziej błyskotliwe. Ta kobieta budziła mój szacunek. W ogóle ufam rolom literackim. Wierzę, że jeśli ktoś tak a nie inaczej nakreślił postać, to jest to od początku do końca przemyślane i sprawdzi mi się, jeśli będę umiała trafnie odpowiedzić na wszystkie pytania, jeśli wejdę na dobry trop. A wszelkie wymyślanie wbrew tekstowi nieuchronnie się na mnie zemści.
Właściwie każde doświadczenie podsuwa nowe pomysły, które w tej roli nie dadzą się akurat zastosować, ale w następnej może tak. Coś najprostszego, nie wiem, fakt, że zawiązałam włosy z boku albo inaczej się ubrałam. Kiedyś czytałam mnóstwo książek, brnęłam przez półki w bibliotece bez wyboru, kolejno. Dziesiątki wspomnień pamiętników, biografii, tony literatury - bez oceniania ich wartości. Pozostała w pamięci galeria typów, często drobne, migawkowe niemal obrazki. Stoję przed nową rolą i nagle błysk pamięci: aha, była taka kobieta, która miała wargi umalowane tak grubo, że aż się sklejały. Tak, nie może nawet zamknąć ust, bo wszystko się klei. Widzę tę postać, może teraz coś z niej wezmę, by zbudować kogoś zupełnie innego.
Teraz mam mało czasu na czytanie innych książek niż zawodowe. Może to zabrzmi pretensjonalnie, ale nie rozstaję się z Proustem. Jest jak balsam na moje poczucie umykającego czasu i nerwowość. Czytam, że bohater leży w łóżku i pada deszcz, i to jest usprawiedliwienie, że leży, bo znajduje się już w innym świecie. Fakt, że pada, usprawiedliwia chęć, by w ogóle życie zacząć od jakiegoś innego miejsca.
Tak, jestem sentymentalna, szalenie uczuciowa. Płaczę w kinie. Coś, co najprostsze, co inni nazwaliby może banałem, potrafi mnie wzruszyć. Ufam prostocie. Może też dlatego staram się, by wszystko, co wymyślę i zagram, było jak majprostsze, jak najbardziej wyraziste, komunikatywne. To moja naczelna dewiza. Czasem mówią o mnie: „gra plamą, jedną kreską”. Skończyłam liceum plastyczne, w tym, co kiedyś malowałam, też dominujące było dążenie, by jedną kreską jasno przedstawić, o co mi chodziło. Naprawdę wierzę, że gdy się wie, czego potrzeba, pomysły przychodzą w sposób naturalny, nie szuka się ich całymi nocami. A Marta w „Dyrygencie” jest właśnie taką rolą nieprostą, bez kostrukcji. Moje zawodowe umiejętności posłużyły mi tylko w detalach, pozwoliły pokazywać kamerze, co się ze mną dzieje. Zwykle mam sprecyzowany pogląd na to, co zagram. Tu po raz pierwszy nie.

- Jak Pani ocenia swoje dotychczasowe role? Czy ma Pani odczucie, że któraś była nieudana?

- Nie udało mi się jeszcze nigdy prawdziwie zagrać osoby naiwnej. Mogę być bezradna, sentymentalna, łagodna, niszczęśliwa – ale nie naiwna. Muszę być bezradna i nieszczęśliwa, bo po prostu znalazłam się w określonej sytuacji, ale nie dlatego, że jej nie rozumiem. Moją pierwszą rolą w „Ateneum” była Aniela ze „Ślubów panieńskch”. Świderski denerwował się i mówił: „Aniela to jest od anioła“. Ta rola zawiera zbyt wielką dozę wspaniałej, słodkiej głupoty i naiwności, ponad moje siły. Moja Aniela nie była taka, jak chciałby Fredro. Doskonale sobie wyobrażałam, jak powinna być zagrana, ale tego swego wyobrażenia nie potrafiłam zrealizować. To była moja klęska. Wyrastam z ról, jeśli nie założę, że postać rozwija się, dojrzewa. Po roku wchodzę na scenę i przeżywam tortury. Jestem w takim wieku, że wszystko się bardzo szybko zmienia, szczególnie u kobiety dwa miesiące to już znaczący przedział.

- A role filmowe?

- Te odczucia dotyczą intencji, a nie wykonania. Coś zostało zarejestrowane, wtedy byłam akurat taka. Widzę natomiast błędy techniczne, których bym nie popełniła grając dziś.

- Czym jest dla Pani piosenka? „Guma” zaśpiewana w Opolu 77 ukazała przecież jeszcze jedno, nie mniej ciekawe Pani oblicze.

- Lubię śpiewać. A wie pani dlaczego? Gdy jestem na scenie, od razu w pauzach analizuję, co zagrałam, dlaczego tak a nie inaczej, zastanawiam się, co dodać czy ująć. A muzyka to likwiduje, rytm uwalnia mnie od tego gorączkowego kombinowania. Uwielbiam, jak stoi za mną orkiestra i słyszę pierwszy takt, poddaję się temu bez reszty i jest cudownie. Długo czekałam na śpiewaną rolę w teatrze. Teraz jest Jenny. I mnóstwo niepokojów. Stanęłam nagle w „Salomon-songu” i niby wiem i nie wiem, jak to powinno być. Muzyka determinuje, trzeba stać i opowiedzieć tę historię. Gdybym mogła to powiedzieć! Jestem też po nagraniu dla telewizji „Malinowego chruśniaku” Leśmiana. Marek Grechuta napisał piękną muzykę, śpiewam zupełnie inaczej niż dotąd, jasno, jakby słodko. Pracowaliśmy nad tym od dawna, najpierw po prostu dla przyjemności, dla prywatnej sytysfakcji. Przygotowuję się też do programu zatytułowanego roboczo „Kobieta trzydziestoletnia”, gdzie zaśpiewam pięć walców.

- Tyle się działo i dzieje w Pani życiu aktorskim. Nie miała Pani nigdy poczucia nadmiaru?

- Nie, mam raczej stale świadomość uciekającego czasu. W wielkim repertuarze istnieje pewien przedział ról. Bardzo wiele jest ról dla kobiet młodych, a potem zaczyna się martwy sezon. Chyba przd nim uciekam. Jeszcze dwa lata temu pracowałam bez zastanowienia, uprawiałam, jak to mówią, zawodowe szaleństwa, podejmowałam duże ryzyko. Młodych ludzi stać na ryzyko, więc kilka razy zagrałam ostro, va banque. Przyjaciele mówili: „uważaj, uważaj”. Teraz coraz częściej zastanawiam się, czy jeszcze tak mogę. Nie czuję bym coś powielała, więc ile jeszcze można wymyślić? Właściwie nie mam poczucia bezpieczeństwa, bo pojawia się ono wtedy, gdy aktor odnajdzie jakiś swój określony typ. Ale są i takie chwile, gdy myślę: ileż jeszcze jest wspaniałych rzeczy do zagrania, jaka ogromna przede mną przestrzeń.

ROZMAWIAŁA: ELŻBIETA DOLIńSKA

Obrazek
Avatar użytkownika
maciejlysakowski
 
Posty: 264
Dołączył(a): Śr, 23.11.2005 15:56
Lokalizacja: Kolonia/Niemcy

Re: Pierwsze wywiady (1976-1980)- część 1.

Postprzez Krystyna Janda N, 05.05.2013 04:12

Dziękuję Maćku, już włożyłam na stronę. Dziękuję.
Avatar użytkownika
Krystyna Janda
Właściciel
 
Posty: 18996
Dołączył(a): So, 14.02.2004 11:52
Lokalizacja: Milanówek


Powrót do Korespondencja



cron