Potęga podświadomości...

Tutaj kierujcie pytania do mnie, na które postaram się odpowiedzieć w miarę możliwości.

Potęga podświadomości...

Postprzez zuzanna6 N, 31.03.2013 19:52

Kochana Pani Krystyno

Zaintrygowała mnie opowieść Pani o znalezionej broszce na śniegu…pomyślałam wtedy, czyż to nie potęga ciągle niezbadanej podświadomości…Zresztą czyż te wszystkie granice nie są płynne, miedzy świadomością a podświadomością, jak określić co jeszcze jest dziwactwem, a co już chorobą psychiczną…a nasze sny…

Trochę poczytałam na ten temat, trochę wzięłam z życia…jedno jest pewne, doświadczenie wzmacnia i uczy pokory…. A wiele spraw jest jeszcze niezbadanych, poza naszą świadomością…Na pewno każde święta mają w sobie tę moc, że bliscy, którzy odeszli, szczególnie są z nami. Chcę opisać przypadek mojego ojca będącego w śpiączce…

Mój ojciec był schizofrenikiem. Dużo pamiętam z dzieciństwa, ale oczywiście wiele zrozumiałam dopiero jako osoba dorosła. Życie z ojcem schizofrenikiem, przypominało trochę życie z łagodnym alkoholikiem. Pamiętam ze wczesnego dzieciństwa dwa różne obrazy ojca. Ciężko pracował, najczęściej po powrocie z pracy odpoczywał na wersalce, czytał gazety, był skromny, nieśmiały małomówny. A czasami popadał w euforię, był głośny, żywiołowy, wypytywał starsze rodzeństwo z modlitwy, tabliczki mnożenia, uczył nas na pamięć wierszyków. Pamiętam, że zabierał mnie na spacery, opowiadał o przyrodzie, w duszy mu grało…Jak był w tym swoim żywiole, to wyciągał rower i woził mnie do lasu. Pamiętam jak kiedyś jechał ulicą od krawężnika do krawężnika i pytał, czy się boję. A ja byłam szczęśliwa, że mój tato jest czasami szalony, jak mały chłopczyk. Zapamiętałam też dokładnie jedno zdarzenie, jak ojciec zebrał dzieciaki z podwórka i zaprowadził nas do lasu, gdzie w ogrodzeniu pasły się sarenki. Byłam zachwycona, karmiliśmy je trawą przez oczka siatki ogrodzeniowej. Zapamiętałam to pewnie, bo ta wycieczka z jednej strony dla mnie jako małego dzieciaka była wielką atrakcją, a z drugiej strony, wywołała smutek, bo odnalazła nas w tym lesie zmęczona i zapłakana mama. Do domu było daleko i jeszcze pełno dzieciaków sąsiadów. Oczywiście, że długo nie mogłam zrozumieć co ją tak zasmuciło, co ją tak przygnębiło, wystraszyło…po latach dowiedziałam się, że mama tak się bała, bo nie miała zaufania do ojca jak chorował. Więcej nie dopuściła do tego, by sam zabierał kogoś na spacer, gdy był w takim stanie. A sąsiadów mieliśmy cudownych, wszyscy ojca bardzo szanowali i rozumieli jego chorobę.
Był bardzo wierzący. Dużo opowiadał mi o Bogu i cytował Pismo Święte. Pamiętał jak nosił mnie na rekach do kościoła, pamiętam zapach jego marynarki i mocne ręce.
Gdy ataki nasilały się, bywało i nieznośnie. Czasami były awantury, płacze starszego rodzeństwa, czasami mama uciekała z domu. Zaczynała się go bać. To najmniej pamiętam, bo byłam najmłodsza i ponoć jego oczkiem w głowie. Mało rozumiałam, a do tego ponoć mnie „ nie czepiał się”. Jak typowy schizofrenik, jak miewał ataki to za wroga wybierał sobie osobę najbliższą, czyli mamę.
Gdy miałam 7 lat wyprowadziliśmy się z domu. Lekarze nie rokowali wyzdrowienia, a ataki nasilały się, bo jak typowy schizofrenik odmawiał systematycznego brania leków. Mama chciała nas ochronić i z trójką dzieci zaczęła życie od nowa. Ciężko było, ale poradziliśmy sobie. Jestem jej wdzięczna, że w porę uchroniła nas od życia w strachu. Bardzo szanuję ją za to, że dopilnowała, że nigdy nie straciliśmy kontaktu z ojcem, opiekowaliśmy się nim całe życie. On odwiedzał nas, spędzał z nami święta. Powtarzała nam, że nasz ojciec jest inteligentnym i mądrym człowiekiem, wrażliwym i dobrym, że kocha nas, tylko jest chory. Dopiero po latach zorientowałam się jaka to choroba, czytałam na jej temat dużo, miałam kontakt z lekarzami.
Miałam najlepszy kontakt z ojcem. Jak był chory, to tylko mnie wpuszczał do domu. Przez lata choroba nasilała się i niszczyła go. Do domu nikogo nie wpuszczał, pod łóżkiem trzymał siekierę, całą swoją agresję przeniósł na jednego z sąsiadów. Itd…itp…w nasilaniu się choroby można się było jego bać, ale krzywdy nikomu nie zrobił. Rozmawiał głośno z sobą, wyganiał jakieś demony i wszystko gromadził. Trudno mu było posprzątać, wszystko było ważne, potrzebne, o każdym przedmiocie opowiadał jakąś historię…chciałam kiedyś trochę zapisać, trochę nagrać…jakoś zaniedbałam temat, teraz to jest nie do powtórzenia. Z jednej strony cierpiał, ale z drugiej, był niezwykły. Mieliśmy bardzo dobry kontakt, ale w niektórych sprawach i mnie nie słuchał. Twierdził, że lekarze go tak załatwili, że w tych lekach coś jest i że wszędzie są podsłuchy. Gdy miał silny atak, nie było wyjścia, tylko pogotowie i na siłę na oddział psychiatryczny. Tam powoli dochodził do siebie i wychodził po lekach prawie zdrowy. Potem znowu było coraz gorzej i znowu szpital…i tak właściwie całe życie…Nie chcieliśmy zamykać go w zakładzie. Z naszą pomocą radził sobie i żył w swoim świecie.

Odwiedziny w szpitalu też mnie czasami dużo kosztowały. Szliśmy porozmawiać do wspólnej świetlicy, a wtedy inni pacjenci chętnie dołączali się do rozmów. Czasami czułam się jak w teatrze. Opowiadali swoje historie, recytowali wiersze, śpiewali piosenki…też można książkę napisać. Najbardziej zapamiętałam pana w średnim wieku, przystojnego, siwego, który ubierał się na zielono, tak jak lekarze, czy pielęgniarze i nawet miał białe chodaki. Był bardzo szarmancki, witał odwiedzających, wskazywał sale…uwielbiał udawać lekarza, tak nabierał ludzi, którzy byli pierwszy raz, ja też dałam się nabrać, przy drugich odwiedzinach już tej uciechy nie miał. Ale byli też pacjenci, których nikt nie odwiedzał, których rodzina się wyparła…to były dawne czasy, wariatów nikt nie lubił, wstyd się było przyznać, że ma się schizofrenika w rodzinie…a co dopiero ojca…Ci samotni na tych oddziałach zawsze prosili o papierosy i chleb. Posiłki otrzymywali tak jak wszyscy pacjenci w szpitalu, wiadomo, o 17.00 kolacja i koniec. A oni fizycznie byli zdrowi, mieli apetyt…dla wielu to było za mało…czarna kawa w wiaderku stała zawsze, chleba przynosiłam ile mogłam, chociaż pielęgniarki patrzyły na mnie dziwnie, a papierosami też częstowałam, wtedy odwrotnie, nie były takie drogie jak teraz…

Gdy byłam przed trzydziestką ojcu się pogorszyło. Miał problemy z sercem, z krążeniem, czasami tracił równowagę, upadał na ulicy, poobijał się. Ciężko mi było, bo i mamie też już trzeba było pomóc w porządkach, w zakupach…zasuwałam na trzy domy…w końcu ojciec dostał jakiejś zapaści, już był taki słaby, że z domu nie wychodził, ale zaczął systematycznie brać leki i dzięki temu nastąpiła duża poprawa w psychice.
Wtedy z mamą postanowiłyśmy, że pozamieniamy mieszkania i zamieszkamy w trójkę, bo ojciec potrzebował stałej opieki. I tak, jak to się mówi na stare lata moja mamuśka znowu z tatusiem zamieszkała, a ja poczułam ulgę, bo łatwiej było mi się nimi opiekować mieszkając pod jednym dachem. Zrezygnowałam ze swego mieszkanka, ze swego azylu, bałam się trochę tej decyzji, ale szybko zorientowałam się, że to było słuszne. Mając rodziców przy sobie było mi łatwiej o nich zadbać, a spokój o nich był też moim spokojem.
Ojciec był nam bardzo wdzięczny, że zamieszkaliśmy razem. Na początku przeraziła go utrata jego całego bałaganu, ale szybko zadomowił się w nowym miejscu i był szczęśliwy, że jest z nami. Był łagodny, miły, pogodny, bo brał leki. Czasami rozmawiał sam z sobą, ale prosił, żebyśmy nie zwracały na to uwagi, że musi wyganiać demony ze swojego pokoju. Gdy tylko zaczął się leczyć, wszystko stało się do zniesienia, a ja poczułam ulgę, że mogę zapewnić mu godną starość.

Słabł i malał w oczach. Zemdlał. Pogotowie, szpital. Odwiedziny – lekarze każą przygotować się na najgorsze. Nic nie pracuje, życie sztucznie podtrzymują maszyny. Nie poddajemy się. Odwiedzamy, rozmawiamy, trzymamy za rękę. W pewnym momencie ojcu poleciały łzy. Wołamy lekarza, że na pewno mu lepiej, że nas słyszy. Lekarz sprawdza całą aparaturę i stwierdza, że to niemożliwe. Pacjent jest w totalnej śpiączce, nic nie czuje, nic nie słyszy. Łzy mogą się zdarzyć, ale to nie ma nic wspólnego z emocjami. Ojciec po kilku dniach odzyskał świadomość, a po kilku następnych wypisali go do domu, twierdząc, że może miesiąc pożyje…wymagał stałej opieki, ale nie skarżył się, z tego dużego, przystojnego faceta została skóra i kości…załamał się, nie walczył, tylko leżał, ale…zapytał nas, która z nas z nim tak rozmawiała, że aż mu łzy poleciały. Jak to wyjaśnić, że pamiętał, co mama do niego mówiła, pamiętał, czyli jak dobrze, że chodziłyśmy, że rozmawiałyśmy, mimo zdziwienia lekarzy, potęga podświadomości? Może to pozwoliło mu walczyć? BYŁ W ŚPIĄCZCE, ALE COŚ SŁYSZAŁ, COŚ ZAPAMIĘTAŁ.

Ledwo zipał, a ciągle prosił mnie o papierosa. Miałam tu straszny dylemat. Ja palaczka, starałam sobie wyobrazić siebie tak leżącą…a z drugiej strony jak przeze zemnie coś by mu się stało, to wiadomo, nie wybaczyłabym sobie, że uległam. Słaby, kłopoty z oddychaniem, lekarze zabronili palić…więc zawarłam z ojcem umowę, poprosiłam go, żeby oszczędził mi tych dylematów, że pokoik ma mały, że trudno będzie wywietrzyć, że jak przyjdzie pielęgniarka to poczuje, że mi się oberwie. Przypomniałam mu, że palimy tylko w kuchni, i że na lodówce papierosy zawsze leżą, że jak poczuje się na tyle dobrze, że będzie mógł wstać, to niech idzie i pali. I zaczął walczyć. Zaczął najpierw siadać, potem wstawać, powoli, powoli, do kuchni doszedł…Jak zaczął się ruszać to nabrał ciała, wrócił apetyt…żył jeszcze dwa lata ! Czy ten papieros przedłużył mu jeszcze życie, chyba tak. Nie sam papieros oczywiście, tylko ta potrzeba wstania. Tu chyba potęga świadomości. Ostatnie dwa lata żył cichutko i odszedł cichutko…

Rozpisałam się, ale chyba przez nastrój świąteczny, przypomniał mi się mój niezwykły tatko, który do końca życia został małym chłopcem. A z nim związane wspomnienia, każą mi między innymi pamiętać i mówić o tym wszystkim, że nigdy nie wiemy, co czuje i ile słyszy człowiek leżący pod aparaturą. Może włącza się jakaś podświadomość, która ratuje się wiarą w wyzdrowienie, a zatem, bardzo ważna jest nasza obecność i nasza wiara, i co mówimy przy chorym.

A mamuśka, mamuśka skończyła 80 lat i jest radosną staruszką i żyjemy sobie szczęśliwe. I nadal palimy obie tylko w kuchni. :)

Napisałam ten list, a teraz czytam go i zastanawiam się, czy wysłać. Dotarło do mnie, że właściwie tylko nieliczni znają tę historię. Jakoś tak…nigdy nie opowiadam, a tu myśli same przelały się ( chciałoby się powiedzieć na papier…). A może podświadomie czuję, że mam potrzebę opowiedzenia tej historii…

Pytała Pani Krysiu, jak żyć…chyba właśnie tak, żeby móc w lustrze spojrzeć sobie w oczy, chyba żyć tak jak Pani – zawsze stając po stronie słabszych. Nie było mi łatwo, ale nigdy się nie użalałam nad sobą. Każdy kolejny problem brałam za rogi i rozprawiałam się z nim. Żyłam obok bliskiej mi osoby, która ciągle potrzebowała pomocy, ale nie zagubiłam po drodze siebie. Walczyłam też o swoje szczęście i spełnianie swoich marzeń. Przez to, że to ja musiałam być wsparciem dla ojca, musiałam szybciej dorosnąć, co jeszcze bardziej mnie uodporniło. Dosyć długo żyłam z przerażeniem, że choroby psychiczne są dziedziczne i nie wiadomo w którym pokoleniu się objawią, tak jak w jakim wieku. Zawsze wsłuchiwałam się w siebie zadając sobie pytanie, czy to jeszcze dziwactwo, czy już początki schizofrenii…Kochana Pani Krysiu, jak skończyłam 50-tkę to były moje najweselsze, najcudowniejsze urodziny. Jaki to piękny wiek! Żyję, chodzę, mam sprawne ręce…pewnie, że co rano coraz więcej boli, ale ponoć to norma…Każde kolejne urodziny witam teraz z taką radością, miałam cudowne życie, a teraz dziękować Bogu za każdy dzień…im jestem starsza, tym mniej spraw mnie denerwuje, a więcej cieszy, poczucie humoru i radość z każdego drobiazgu pozwoliło mi w walce z przeciwnościami, czego wszystkim życzę. :)

Serdecznie pozdrawiam, Zuzanna. :)
Choć już życia psia mać popołudnie
Jest cudnie, jest cudnie...
M.U.
zuzanna6
 
Posty: 192
Dołączył(a): Śr, 18.02.2009 17:10

Re: Potęga podświadomości...

Postprzez Krystyna Janda Pn, 01.04.2013 05:50

Pani Zuzanno 6 bardzo, bardzo dziękuję za ten list, za opowieść, za zaufanie . Wszyscy dziękujemy. Składam Pani najserdeczniej życzenia wszystkiego dobrego. Ukłony. Jeszcze raz dziękuję.
Avatar użytkownika
Krystyna Janda
Właściciel
 
Posty: 18996
Dołączył(a): So, 14.02.2004 11:52
Lokalizacja: Milanówek


Powrót do Korespondencja



cron