Mówi się, że różne są zboczenia - jedni pędzą do teatru, inni na mecz...
Nawet w drodze na Shirley miałam przystanąć i zapytać delikwenta na ulicy po co ubiera lusterka swojego auta, ale pewnie odpowiedź i tak nie zmieściłaby się w mojej inaczej nastrojonej głowie, więc odpuściłam. A później już wir spektaklu zrobił swoje i była tylko ta kuchnia, ta plaża i Pani w roli, która jak papierek lakmusowy pokazuje czego wciąż ludziom potrzeba najbardziej... Nie dość braw i podziękowań, bo właściwie jak dziękować za odnawialne źródło nadziei? Och, Shirley...
Dzień później na ulicach znów zastępy rodaków w piłkoszale, biało-czerwone wszystko, ale co tam... W garści bilet na "Kozę..." i zupełnie już inna emocjonalna huśtawka, ale to jaka! Wciąż myśli na niej się huśtają i nie prędko przestaną.
Jakże niechętnie opuszczam podwoje obu teatrów, i z jaką niecierpliwą radością tam wracam...
Serdecznie dziękuję za tę możliwość!
Alisa