rachunek na miłość

Tutaj kierujcie pytania do mnie, na które postaram się odpowiedzieć w miarę możliwości.

rachunek na miłość

Postprzez agatys N, 22.05.2011 11:23

Pani Krystyno , może Pani znajdzie jakieś rozwiązanie... Moja sprawa dotyczy konkubinatu. Czy naprawdę nie ma instytucji, człowieka, przepisów, które byłby w stanie pomóc takim kobietom jak ja? Paradoks. Wielka miłość zakończona wielkim hukiem. Tak, to się zdarza, mówią jedni. Zapomnij, mówią inni. Odpuść temat. Człowiek z kasą bez klasy.... i jeszcze wiele, wiele podobnych stwierdzeń. Chaos w głowie, żal w sercu, ...zacznę od początku, no może nie od samego bo materiał byłby dobry na kolejną telenowelę (ale pomyślę i nad tym).
Po 10 latach konkubinatu zostałam na przysłowiowym lodzie. W sierpniową niedzielę były wspólne plany na przyszłość, a we środę zostałam postawiona przed faktem dokonanym : "nie będę mieszkał ze złodziejem pod jednym dachem. " Hm, o kogo chodzi ? No bo przecież nie o mnie. Ale nikogo nie było w domu poza mną. Pomimo, ze oglądałam się na boki nikt za mną nie stał. A więc to jednak do mnie...Tysiące myśli przebiegło mi przez głowę: żart?, jakieś nieporozumienia?, co się stało? Nie wierzyłam w to co słyszę. Pierwszy raz w życiu poczułam bezwład myślowy, nie byłam w stanie sie ruszyć z miejsca, moje myśli...jakie myśli nie było ich tam... Próbowałam dowiedzieć się o co chodzi? Co zginęło? Ile? Kiedy? Dlaczego zostałam nazwana złodziejem? Nie dało to zdanych rezultatów. Wręcz przeciwnie. Trzasnęły drzwi i tyle... A ja cały czas nawet dzisiaj mam przed oczami osobę o tępym wzroku i z jednym powtarzającym się jak mantra słowem.....
Mój ukochany kazał mi sie spakować i wynieść jak najszybciej z domu, bo jak nie to on to zrobi...Bałam sie. Strach był na tyle silny, ze po nieprzespanej nocy wyszłam z domu , do którego już nigdy nie wróciłam. Całe szczęście, ze miałam swoje mieszkanie. To była moja przystań tymczasowa, tak wtedy myślałam.
Krzysztofa poznałam 13 lat temu. Osoby z jego otoczenia mówiły uciekaj póki czas... (każda jego poprzednia dziewczyna chciała się ze mną spotkać aby mnie przestrzec przed ta znajomością). Nasza miłość nie zakwitła od razu. Człowiek starszy ode mnie o 10 lat, z bagażem doświadczeń (ja też), ze swoimi przyzwyczajeniami, swoim poglądem na życie. Z mojej strony minęło sporo czasu, stopniowo poznawałam człowieka, na którym mi zaczęło zależeć, ale też którego sie obawiałam i nie byłam do końca pewna bo był bardzo nieprzewidywalny i zmienny. Pomimo tego imponowała mi ta różnorodność i ten styl życia. Uczyłam się człowieka, uczyłam się akceptacji wyjątkowo trudnej osoby. Zaczęłam być szczęśliwa, on też . Biznesmen, ambitny indywidualista, podróżnik, pilot, wysportowany, zahartowany przez życie, przez ludzi... Stopniowo wsiąkłam w ten klimat, "układ", miłość.
Ja byłam osoba niezależną. Bardzo dobrze zarabiałam. Pracowałam w dużej rozwijającej się korporacji, która liczyła się bardzo na rynku polskim. Któregoś dnia postanowiliśmy, ze będę pracować razem z K., w jego firmie. Zwolniłam sie . Zrezygnowałam z pieniędzy, jakie mi firma oferowała, ze świetnego zespołu współpracowników . Dyrektor długo nie podpisywał mojej rezygnacji bo miała nadzieję, ze jednak zawrócę... Ale gdzie tam, przecież miłość, wspólna przyszłość, razem od świtu do nocy, razem ... Czy można było odrzucić taką prośbę? wtedy wydawało mi się , ze nie. Dzisiaj myślę inaczej...
Ale cóż kochałam. Kochałam i wiedziałam, ze pomimo potknięć i czasami bardzo ciężkich dni i łez ukrywanych w poduszce przezwyciężę wszystko. No bo co jest w życiu najważniejsze, jak nie miłość. Po paru latach trwania związku byłam w ciąży.. cieszyliśmy sie obydwoje ( tak mi sie wydawało). Po badaniach prenatalnych okazało sie ,ze dziecko jest chore... zostałam sama na placu boju. Wszystko musiałam załatwiać sama, od podjęcia decyzji do rozmów z lekarzami. O przepraszam skłamałam, nie wszystko... odwiózł mnie do szpitala i odebrał. Tak, to bardzo , bardzo dużo. Potem była jeszcze jedna sytuacja, która powaliła mnie z nóg i sprowadziła do parteru emocjonalnego i fizycznego... Mówiłam sobie. Nie dam rady dłużej... nie wytrzymam ale...trwałam... bo to tylko kryzys, to sie da przejść...
Za chwilę domek z kart zaczął sie rozpadać. Zwolnił mnie z pracy. Ok. Będę w domu. Na razie odpocznę, a potem zobaczymy... Śniadania, obiady, kolacje.... Perfekcyjna Pani Domu. Sielsko anielsko... a pewnego letniego popołudnia głuchy łoskot w uszach: ZŁODZIEJ. Pustka, niemoc...echo słów w głowie...
I co dalej? Zostałam bez pracy, bez pieniędzy, bez osoby, która była dla mnie całym światem, bez przyjaciół ( bo bałam zwrócić się do nich w takiej sytuacji, wstyd i upokorzenie paraliżowało wszystko) . Ból , rozpacz, list pożegnalny....
Gdyby nie moi synowie i parę obcych mi osób dzięki , którym dzisiaj żyje to Zaduszki byłyby moim świętem...
"Życie jest piękne trzeba tylko umieć żyć "( tak mówi mój znajomy) Trzeba. Ja nie umiałam, ale uczę się na nowo.
I tylko gdzie w tym wszystkim jest sprawiedliwość? KOnkubinat to ryzyko na własną odpowiedzialność.Jak jesteś zoną to masz przywileje , możesz ubiegać się o alimenty również na siebie jeżeli twój standard życiowy uległ zmianie, a jak jesteś konkubiną, to twój partner co najwyżej może Ci pomachać ręka na do widzenia. Prawnicy mówią mi, a może pani ma umowę cywilno prawną, ze byliście w związku? , może jakieś paragony ? , rachunki? Boże myślę, przecież gdybym wiedziała, ze upadnę to bym nie wstawała... Moj partner przez czas trwania naszego związku inwestował w swoją firmę, rozwijał ją, tworzył nowe oddziały,wyjeżdżał zarówno w celach służbowych jak i rekreacyjnych (czasami i ja jeździłam, nie powiem ale często płaciła za taki wyjazd). Za to ja dbałam o niego, o jego spokój, harmonię, podtrzymywałam go na duchu jak było źle, czy z czymś sobie nie radził. Dbałam o możliwość jego rozwoju o dom, rodzinę, przyjaciół... To ja poświęciłam całą siebie, swój czas, energię , miłość, dzieci i moich znajomych... Byłam na każde skinienie, na każde zawołanie o każdej porze. Broniłam naszej miłości i naszego domu jak lwica. Miło było słyszeć, to dzięki Tobie On tak się zmienił. Jest innym człoweikiem. Jednym słowem miłość czyni cuda. Tylko ten mój "cud" się nie spełnił....
Co mi pozostało? - "czy ma pani rachunki"? :) Rachunki na miłość .
W końcu znalazłam prawnika, który powiedział spróbujemy. To nie może tak być. Ucieszyłam się. Pani Mecenas napisała ugodę i wysłała...cisza. Kolejne pismo było już z sądu i dalej cisza, przekładanie terminów i cisza....W tym czasie, aby mieć usprawiediwienia pan biznesmen wyjeżdżał. Od grudnia dokładnie na czas rozpraw planował wyjazdy i tak do maja. Zrezygnowałam z kolejnego uzganiania terminów w sądzie...

Koniec sprawy jest taki, żeby żyć sprzedłam mieszkanie, na razie mieszkam u byłych teściów, pospłacałąm długi...NIe mam obciążeń finansowych, jeżdzę na narty, na żagle, planuję sobie czas... i tylko w niedzielne poranki myślę, cholercia dlaczego to wszystko jest takie trudne?
To nie są przeżycia do zapomnienia i czas tu nie odegra żadnej roli...Boli jak wcześniej, ale jest zagłuszane na siłę, bo tak trzeba.

PS nigdy nie go obchodziło, to ze ja mogę nie mieć za co żyć... O przepraszam, raz mi przesłał 1500pln z dopiskiem "na bułkę" .

A rachunki na miłość lepiej mieć niż nie mieć.

ps2. w dalszym ciągu szukam kogoś kto będzie mi w stanie pomóc...

Agata
agatys
 
Posty: 1
Dołączył(a): N, 22.05.2011 11:02

Re: rachunek na miłość

Postprzez Krystyna Janda So, 28.05.2011 11:45

Co to za okropna historia i okropny człowiek. Ale moim zdaniem jest do wygrani a w sądzie przecież ma pani świadków ze tyle lat prowadziliście wspólnie gospodarstwo.... Nie wiem co napisać. Aha, tylko tyle, niech pani nie czeka na kogoś kto Pani pomoże , niech Pani urządza się sama ... Pozdrowienia.
Avatar użytkownika
Krystyna Janda
Właściciel
 
Posty: 18996
Dołączył(a): So, 14.02.2004 11:52
Lokalizacja: Milanówek


Powrót do Korespondencja