Sz.P.
Zastanawiam się, jak to jest, kiedy każdego dnia słyszy się na swój temat tyle pochwał, zachwytów, wyznań, że jest się dla kogoś wzorem. Kiedy czyta się, że komuś jest lepiej we własnej skórze, bo, dajmy na to, ma syna w tym samym wieku ("więc jednak mamy ze sobą coś wspólnego, Pani Krystyno ") Czy myśli się wtedy: "tak po prostu jest, jestem najlepsza, wypracowałam doskonały warsztat, mam w głowie siedem dużych ról, mogę zagrać wszystko" i przez te peany przeskakuje jak gimnazjalista przez opisy przyrody, czy też może pojawia się: "oni mogą tak myśleć, że jestem wspaniała, cudowna, boska, bo znają mnie tylko od tej zawodowej strony, nie mają dostępu do tego, co sama o sobie wiem?" albo "Przez lata pracy nauczyłam się ukrywać swoje ograniczenia warsztatowe, umiem tak zagrać, że pozostają ukryte, ale gdyby tylko je znali mówiliby inaczej?" Czy takie słowa dają poczucie bezpieczeństwa, stresują, czy są po prostu obojętne jako konieczny element popularności?
No i jak radzić sobie z wrażeniem, że ktoś nie rozmawia ze mną dlatego, że jestem fajną kobietą, a dlatego, że będzie potem mógł rzucać mimochodem "Krystyna Janda mówiła mi kiedyś..." i nie chwali spektaklu, bo rzeczywiście był dobry, tylko, że chce nawiązać ze mną kontakt, jakoś wryć się w moją pamięć (Zbigniew Zapasiewicz mówił kiedyś, że jak wchodzi do kawiarni, wszyscy nagle zaczynają mówić głośniej, by słyszał, że oni też mają ciekawe życie), jak ludzie, którzy wstają podczas owacji tylko dlatego, żeby aktor spojrzał na nich, łudzą się, że ich jakoś zapamięta (mimo, że mając światła w oczy i tak niewiele widzi a takich spektakli jak dzisiejszy gra setki) Czy w pewnym punkcie można w ogóle wierzyć w szczerość pochwał i odróżniać ludzi, którzy chcą tylko "świecić odbitym światłem"? Ciekawi mnie, jak to jest u Pani.
Pozdrawiam najserdeczniej i życzę szczęścia.