Droga Pani Krystyno,
jestem pod wrażeniem planów Pani Teatrów!
Nowe spektakle, warsztaty, projekty, oj będzie się działo!
Fantastycznie!!
Bardzo ucieszyła mnie wiadomość o wystawieniu w Och-Teatrze "Scen z życia małżeńskiego" Ingmara Bergmana!
Znam tę sztukę, a w zasadzie zapis literacki filmu, no... dobre kilkanaście lat, w przekładach Marii Olszańskiej i Karola Sawickiego z 1984 roku.
W ostatnich miesiącach widziałam kilka spektakli teatralnych powstałych na kanwie filmów.
Między innymi wspaniałą "Personę" Bergmana wystawianą w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku z fantastycznymi kreacjami Joanny Bogackiej i Ewy Jendrzejewskiej. Zatem będzie to drugi spektakl jednego z moich ulubionych twórców teatralnych i filmowych, który zobaczę jeszcze w tym roku.
Dodatkowo zaskoczyła mnie wiadomość, że w obsadzie jest świetny Łukasz Konopka, którego z kolei podziwiałam ostatnio w "Evicie" również w Wybrzeżu, jako "męską" Evę Peron.
Zapowiada się fascynująco!
Pani Krystyno, mam dwa małe pytania:
Czy "Sceny z życia.." opierały będą się może na tym zapisie literackim Bergmana, o którym wspomniałam wyżej (przekłady Olszańskiej i Sawickiego z 1984r.) czy może w tłumaczeniu kogoś innego?
I czy będzie to pełny tekst, czy jego skrócona adaptacja, bo rzeczywiście jest dość obszerny?
Jeśli ma Pani taką wiedzę, byłabym wdzięczna za odpowiedź.
Dziękuję Pani Krystyno za tak ciekawe i cenne propozycje teatralne, a niżej przesyłam Pani treść noty od Autora, czyli Bergmana, którą pokusiłam się przepisać z mojej książki.
Pomyślałam, że może przyda się Państwu do programu, czy innych materiałów promocyjnych.
Niezależnie od tego myślę, że warto poczytać jak sam autor pisze o swoim dziele.
"Od Autora
Sądzę, że aby zmuszony koniecznością czytelnik nie zagubił się w tekście, powinienem odstąpić od mego zwyczaju i dać jakiś komentarz do tych sześciu scen. Kto poczuje się urażony takim dyrygowaniem, może przeskoczyć, co niżej napisano.
Scena pierwsza: Johan i Marianne są dziećmi trwałych zasad i ideologii materialnego bezpieczeństwa, nigdy nie odczuwali mieszczańskiego bytu jako przytłaczającego i zakłamanego. Podporządkowali się wzorowi i gotowi są go kontynuować. Ich wcześniejsza polityczna aktywność jest raczej potwierdzeniem tego, aniżeli zaprzeczeniem.
W pierwszej scenie przedstawiają piękny obraz idealnego niemal małżeństwa, które w dodatku ukazane zostaje łącznie z otwartym piekłem. Spokojnie przechwalają się, uważają, że urządzili wszystko jak najlepiej. Patentowane rozwiązania i uprzejme banały brzęczą w uszach. Peter i Kataryna wydają się pożałowania godnymi szaleńcami, podczas gdy Johan i Marianne wszystko sobie jak najlepiej urządzili na tym najlepszym ze światów. W końcu tej sceny zdarza im się jednak pewne drobne nieszczęście, które ich stawia wobec konieczności wyboru. Otwiera się rana, pozornie nie mająca znaczenia, zostaje zaleczona, zabliźnia się, ale pod blizną wytwarza się stan zakaźny. W każdym razie ja tak myślałem. Jeśli ktoś będzie myślał inaczej, to też dobrze.
Scena druga: Wszystko jest w dalszym ciągu idealne, prawie wspaniale. Małe kłopoty bywają rozwiązywane w żartobliwym zrozumieniu wzajemnym. Prezentacja zawodów, środowiska pracy. U Marianne ujawnia się jakiś niesprecyzowane niepokój. Nie potrafi go określić, a tym mniej opanować, lecz instynktownie czuje, że coś się psuje między nią i Johanem. Podejmuje nieporadne i niezbyt fortunne wysiłki, by załatwić to niejasno przeczuwane peknięcie. Johan miewa tajemnicze rozmowy telefoniczne. Pewnego wieczoru po powrocie z teatru (widzieli „Dom lalki” - bo cóż mogli też widzieć) powstaje nastrój niewypowiedzianej wrogości, oboje usiłują go przezwyciężyć, w końcu udaje się go zatrzeć podczas jedzenia.
Scena trzecia: Cios spada. Johan w dość brutalnej formie zawiadamia, że jest zakochany w innej kobiecie i zamierza odejść. Przepełnia go witalny zapał, chęć działania i oksydowany nowym zakochaniem wesoły egoizm. Marianne jest jak gromem rażona. Całkowicie obezwładniona, zupełnie nieprzygotowana. W naszych oczach w ciągu kilku minut zmienia się w krwawiącą otwartą ranę. Upokorzenie, zamęt.
Scena czwarta: Ponowne spotkanie po dłuższym okresie. Johanowi zaczyna się wszystko walić, choć nie jest to widoczne. Odwrotnie. U Marianne można zauważyć początek odnowy, choć słaby i umniejszony przez stare: przywiązanie do Johana, dotkliwą samotność, tęsknotę za tym, żeby było jak dawniej. Ich spotkanie jest bolesną i niezdarną mieszaniną chęci pojednania i agresywności. Mimo izolacji i oddalenia jednoczą się na krótkie chwile. Musze powiedzieć, że to naprawdę bardzo smutna scena.
Scena piąta: Teraz się zaczyna, niech to diabli. Marianne odzyskuje równowagę, a Johan coraz bardziej traci poczucie rzeczywistości. Mają nie pozbawiony wdzięku pomysł, by wspólnie wystąpić o rozwód i wziąć jednego adwokata. By podpisać potrzebne dokumenty spotykają się pewnego letniego wieczoru w biurze Johana. Nagle następuje wybuch całego ładunku, od lat tłumione pretensje, nienawiści, wszelkie urazy i gniew znajdują ujście. Stopniowo wyzbywają się człowieczeństwa, w końcu stają się zupełnie straszni i zachowują się jak dwoje szaleńców, którzy jedno tylko mają w głowie, jak się najprędzej wzajemnie sponiewierać cieleśnie i duchowo. W tych usiłowaniach są nawet o stopień gorsi jeszcze niż Peter i Kataryna z pierwszej sceny, gdyż tamci mieli przynajmniej pewna rutynę w swym Interno i, jeśli tak można powiedzieć, byli bardziej zawodowcami w urządzaniu piekła. Tego całkowitego opanowania Johan i Marianne jeszcze się nie nauczyli. Chcą jak najszybciej i jak najskuteczniej zniszczyć się i niemal się im udaje zaspokoić te ambicje.
Scena szósta: Wydaje mi się, że z tego upokorzenia wyłania się dwoje zupełnie innych ludzi. Może to zbyt optymistyczne, ale nic na to nie poradzę, że tak się stało. Oboje, Johan i Marianne, przeszli przez dolinę łez, wzbogacając jej źródła. Zaczynają sylabizować nową wiedzę o sobie samych, jeśli można to tak sformułować. To nie tylko zagadnienie rezygnacji, lecz również miłości. Marianne po raz pierwszy w życiu słucha, co mówi jej chora matka. Johan jest pogodzony z własną sytuacją i uprzejmy wobec Marianne w jakiś zupełnie nowy sposób, bardziej dojrzały. Wszystko jest jeszcze zamętem, nic nie stało się lepsze. Wszelkie układy wzajemne są zagmatwane i ich życie bazuje na bardzo nędznych kompromisach. Lecz w jakiś sposób są już wpisani na listę mieszkańców świata rzeczywistości, zupełnie inaczej niż przedtem. Przynajmniej mnie się tak zdaje. Żadnego rozwiązania nie ma jednak na podorędziu i prawdziwego happy endu nie będzie. Choć przyjemnie byłoby móc tak zakończyć. Jeśli nie po co innego, to by podrażnić wszystkich artystycznie wysubtelnionych, którzy z obrzydzenia do tego zupełnie zrozumiałego dzieła dostana mdłości estetycznych już po pierwszej scenie.
Cóż więcej można powiedzieć: trzy miesiące zajęło mi napisanie tych scen, ale doświadczanie ich zabrało całe życie. Nie jestem pewien, czy lepiej byłoby, gdyby rzecz przedstawiała się odwrotnie, choć to robiłoby lepsze wrażenie. Odczuwałem coś w rodzaju przywiązania do tych ludzi pracując nad nimi. Tyle w nich było sprzeczności, czasem trwożliwie dziecinni, czasem zupełnie dorośli. Wygadują sporo głupstw, czasem mówią cos rozsądnego. Są lękliwi i radośni, samolubni i głupi, życzliwi i mądrzy, zdolni do samozaparcia, oddania, rozgniewani i łagodni, sentymentalni, nieznośni i godni miłości. Wszystko razem pomieszane.
No zobaczymy, co z tego będzie.
Faro, 28 maja 1972
przełożyła Maria Olszańska"
Pozdrawiam Panią bardzo gorąco!
Ania Mrożek